wtorek, 11 października 2016

96 You've been struck by a smooth criminal



Nikomu z ludzi nie może udać się zbrodnia doskonała; potrafi jednak dokonać tego przypadek.

 
     Mała przestrzeń, zaciemniona, by postać przywiązana za kończyny do krzesła nie wiedziała, jaka jest pora dnia. Bo sama opaska na oczach nie do końca spełnia swoją funkcję. Miarowy stukot obcasa, który odmierza stały rytm.
     Jeden. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem. Dziewięć. Dziesięć. Minuta przerwy i liczenie zaczyna się od nowa.
     Co jest dziwnego w tej scenie? To, że ten stukot pochodzi od ofiary - kobieta porusza nogą i wydaje ten dźwięk, czym strasznie denerwuje stojącego w drzwiach mężczyznę.
     - Możesz przestać? - pyta, opierając się o ścianę. - Wkurwiasz mnie tym.
     Mimo związania kobieta wzrusza ramionami.
      - Przestanę, jak mnie uwolnisz. Co ty sobie myślisz? Zabiłeś moją siostrę, pojebie, ok, ale ja ci nic nie zrobiłam!
     Robin McCoy jest równie wkurzona jak jej oprawca. Zaatakował ją, gdy ona przyszła do niego jedynie, by porozmawiać. Tak się chyba nie przyjmuje do siebie niewinnej osoby. Chyba nie rozumie, w jakim jest położeniu, mężczyzna nie ma zamiaru jej tego objaśniać.
     Zbliża się do niej, zrywa z jej oczu opaskę, patrzy na nią twardo.
     - Nic nie zrobiłaś? Naprawdę? Czyli nie wpakowałaś mi się do łóżka i nie zaszłaś ze mną w ciążę? To chcesz mi powiedzieć?
     Robin blednie. Czy musiał przypominać o jej uczynku, za który pewnie każdy by ją potępił? Od miesiąca usprawiedliwia siebie, że jest zakochana i dlatego się tak zachowuje. Może jej tłumaczenie jest słabe, ale ludzie tracący z miłości głowę nieczęsto zachowują przy tym zdrowy rozsądek.
     - To nie tak - odzywa się. - Zrobiłam to, jestem tego świadoma i przyjmuję konsekwencje. - Chce położyć dłoń na swoim brzuchu, w którym kryje się nowe życie, ale więzy na rękach skutecznie jej to utrudniają. Wzdycha cicho. - Nie potrzebuję twojej pomocy. Chcę tylko, byś zgłosił się na posterunek i przyznał do popełnienia zbrodni. Detektyw Henderson pewnie zadba o to, byś miał łagodniejszy wyrok. Poproszę o to.
     Panna McCoy jest skłonna to zrobić, wierzy, że jej błaganie nie natrafi na mur.
     Naiwność.
     Mężczyzna prycha i odsuwa się od Robin. Spojrzenie piwnych oczu nie łagodnieje. Przeczesuje dłonią swoje gęste włosy w kolorze jasnej czerwieni. Trudno jest powiedzieć, co takiego kobiety w nim widzą. Średniego wzrostu, niczym się nie wyróżnia, wygląda zwyczajnie, wręcz pospolicie. Nie ma na twarzy żadnych blizn, na rękach brak tatuaży. Irlandczyk rzucony wśród Amerykanów. Nikt nadzwyczajny, a mimo to udało mu się zaliczyć dwie siostry w przeciągu pół roku. Niezłe dokonanie, szczególnie że jedną z nich niedawno zapłodnił, a drugą zdradził i prawdopodobnie również zabił. Declan Branagh bez wątpienia ma w sobie to trudne do zdefiniowania coś.
     Nie wie, co począć z Robin. Jej nie może skrzywdzić, by nie wzbudzić podejrzeń, choć ma ochotę ją ukatrupić. Nie dba o bękarta, którego ta w sobie nosi. Zabijał już wcześniej, każdy raz uchodził mu na sucho. Tym razem powinno być podobnie. O ile Robin nie wspomniała o nim tym glinom, u których była. Wiedział to, bo ją śledził. Nie mógł jednak podsłuchać - nie miał takich funduszy, by bawić się w jakiegoś Bonda. O to powinien ją zapytać, nim puści ją wolno.
     - Co im o mnie powiedziałaś?
     - Policjantom? - upewnia się Robin, a mężczyzna kiwa głową. - Nic. - Declan już chce odetchnąć z ulgą, kiedy McCoy dodaje: - Powiedziałam o tobie ich pani psycholog, wydała si godna zaufania.
     W Declanie budzi się gniew. Przecież miał być tajemnicą! Obie mu to obiecały!
     - Oszalałaś?! - grzmi. Przerażona Robin kuli się w sobie, jej serce zaczyna bić szybciej. Chyba dociera do niej powaga sytuacji. - Czy ty w ogóle myślisz? Boże, jesteś jeszcze gorsza niż Annie! Co za popierdolone siostry!
     Krzyk ten mrozi krew w żyłach kobiety, więzy zaczynają ciążyć, wręcz ciągnąć. Dopiero teraz strach dławi jej gardło; wcześniej myślała, że ten atak i związanie to jakaś dziwna zabawa kogoś, kto był czynnym wojownikiem IRA. A czego się człowiek nauczy w swoim życiu, to w jakiś sposób w nim zostaje.
     - Proszę, nie krzywdź mnie! - błaga. Robi jej się niedobrze, zaczyna wymiotować.
     Declan patrzy na nią z obrzydzeniem i niedowierzaniem. Nie rozumie, jak mógł się jej poddać. Jest bardzo ładna, to fakt, ale uroda niewystarczająco pomaga jej w życiu - piąty rok tkwi na studiach, których końca nadal nie widać. Kiedy już udaje jej się załapać do jakieś pracy, chociażby na kasę do supermarketu - po tygodniu Robin rezygnuje, bo nie odpowiadają jej pieniądze, towarzystwo lub klienci, którzy traktują ją jak idiotkę. Cóż, jest bystra, ale pewnej inteligencji nie można jej odmówić.
     Kiedy torsje się kończą, a ostry i cholernie nieprzyjemny odór niestrawionej treści żołądka zaczyna wciskać się w każdy kąt mieszkania, mężczyzna kieruje się do drzwi.
     - Nie skrzywdzę cię - odzywa się, nie odwracając do związanej, brudnej, śmierdzącej Robin. - Być może już nigdy się nie spotkamy. Żegnaj, maleńka.
     Wychodzi z mieszkania, zamyka za sobą drzwi na klucz, a jego stąpaniu po schodach towarzyszy przeraźliwy krzyk. Uśmiecha się, lubi tak zadawać śmierć. Jest jej posłańcem, nigdy jej nie zawiedzie.
     Wojownik śmierci. Jakże bohatersko to brzmi.
     Ale czy już nie zawiódł?

~*~

     Przerzucam kolejną kartkę i wzdycham. Dzięki wiedzy, intuicji i teorii Adama mamy już dane mordercy. I to wszystko. Mimo przeglądania nagrań miejskich kamer nie wiemy, gdzie jest, w mieszkaniu Chase go nie zastał. Poza tym nie zgadza mi się jedna rzecz w zeznaniach Robin McCoy. Rose przekazała mi treść ich rozmowy, a w niej kobieta wspomniała, że jej siostra jakiś czas temu poroniła. Według sekcji zwłok i medycznej dokumentacji nic takiego nie miało miejsca. Która z nich więc kłamała: Annie czy Robin? Trudno jest mi to zweryfikować.
     - Hej. - Przy moim biurku przystaje Diego. - Nie ma nic w ich billingach, żadnej zgodności.
     Wiedziony niezrozumiałym przeczuciem poprosiłem kolegę, by sprawdził Robin McCoy i Declana Branagha. Chciałem mieć pewność, że ani przed, ani po przypadkowym spotkaniu w mieszkaniu denatki nie mieli i nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Jak widać, pomyliłem się - czułem, że coś jeszcze wspólnego mieli - ciche nadzieje mogą więc odfrunąć w siną dal.
     - Rozumiem. A może coś podobnego? Jakiś powtarzający się numer?
     Kręci przecząco głową, zerkając do wydruków.
     - Jedynie numer Annie McCoy. A, to też sprawdziłem w urzędzie - ona i Declan Branagh byli małżeństwem od czternastu tygodni. Wszystko zgodnie z prawem. Nie powiem ci jednak, jak to się zaczęło, bo trudno to ustalić.
     Zadziwia mnie to, że za Branaghem - jawnym aktywistą IRA - nie ma żadnego międzynarodowego listu, a on spokojnie mógł wylądować na amerykańskiej ziemi kilka miesięcy temu.
     Dzielę się tymi uwagami z Diegiem, który wzrusza ramionami.
     - Pewnie ktoś ciągnie za sznurki i płaci komu trzeba. Gdybyśmy chcieli dojść i to do tego, trzy miesiące na śledztwo mogłoby nam nie wystarczyć.
     Muszę przyznać mu rację, Kiedy za jedną sprawą kryje się druga, o wiele większa, skomplikowana i niebezpieczna, należy ustalić nieprzekraczalną granicę i jej się trzymać, by nie zniszczyć sobie życia.
      - Wiem. Ale możemy skierować to wyżej.
      Diego unosi brew. To irytujące, jak wszyscy podłapali ten ruch, a to wina Rose, która uczyła go poprzez powtarzanie w czasach, gdy dopiero się poznawaliśmy, a ja często byłem na nią zły, bo jej obecność budziła we mnie uczucia, o których istnieniu niemal już zapomniałem. Udało jej się obudzić je na nowo, dzięki temu dziś jesteśmy małżeństwem. Będę dziękował za to Bogu do końca swojego życia.
     - Chyba nie myślisz o powiadomieniu FBI? Stary, ostatnio mamy z nimi za często do czynienia.
     Macham dłonią na jego słowa.
     - Średnio raz w roku.
     - Właśnie - przytakuje Meksykanin. - A przed pojawieniem się pewnej konsultantki przez pięć lat jedynie raz. To wina Rose, ona przesyła im nasze sprawy!
     Patrzę na niego z niedowierzaniem.
     - Poważnie tak myślisz? - pytam. - Jesteś idiotą, Diego.
     - Nieprawda - obrusza się. - Ale czy nie wydaje ci się to dziwne, że akurat, gdy rozwiązywała z nami sprawy, włączali się federalni? Nie jest to dla ciebie podejrzane?
     Wzdycham cicho.
     - To może wynik tego, że akurat podczas współpracy zdarzały się nam śledztwa, które wymagały obecności agentów? Nie słyszałeś o czymś takim, jak przypadek lub zbieg okoliczności?
     - Słyszałem, ale to słaba teoria. Wolę swoją.
     Teraz to ja unoszę brew.
     - Sądzisz, że moja żona jest szpiegiem?
     - Nie wykluczam tego, nawet bym się nie zdziwił.
     Słysząc te słowa, nie wytrzymuję i wybucham śmiechem. To niedorzeczne. Znam Rose dłużej - poznałem ją przecież cztery lata przed Chigi - wiem, jaka jest, znam jej wady, poznałem większość jej sekretów, które ukrywała przed światem. Jest zbyt szczera, zbyt dobra, nie ma nawet takiej opcji, by w jakikolwiek sposób działała na naszą niekorzyść.
     - Wybacz - odzywam się, kiedy udaje mi się zakończyć atak śmiechu - ale dawno nie słyszałem równie komicznych insynuacji.
     Gomez krzywi się lekko.
     - Czasami nie lubię być aż tak zabawny, szczególnie kiedy nie wiem, z czego ludzie się śmieją.
     - Taki twój urok - pocieszam go szybko.
     Uśmiecha się lekko. Chyba moje słowa są dla niego tym, czym mają być. To dobrze, nie jestem chętny na posiadanie na posterunku detektywa w złym humorze.
     Do biura wchodzi Adam, wydaje się być zmęczony i nieskory do uśmiechów. Coś musiało pójść nie po jego myśli.
     - Cześć - witam się z nim. - Co tam?
     Obdarza mnie niewidzącym spojrzeniem, podchodzi do swojego biurka, na które z głośnym łoskotem upada notes.
     Takie zachowanie blondyna nie świadczy o niczym dobrym. Adam jest najbardziej spokojny z naszej trójki, to jego najtrudniej wytrącić z równowagi czy też sprawić, by opuściły go siły potrzebne do pracy. Jeśli rzuca spojrzenia, jakby chciał zniknąć, jeśli jest blady, a jego żołądek daje o sobie głośno znać, na co on nie reaguje, to znaczy, że coś jest bardzo na rzeczy.
     - Adam? - Najstarszy detektyw zbliża się do niego, przysiada na biurku przyjaciela, stroskany patrzy na niego. - Mów, co się dzieje.
     Chase otwiera notes, przerzuca jego kartki i wzdycha.
     - Nic się nie dzieje - odpowiada. - W tym tkwi problem.
     Gdyby ktoś chciał mi powiedzieć, że każdy - nawet Adam Chase - miewa dni, kiedy sam chętnie zamieniłby się w mordercę, miałbym - właśnie ze względu na Adama - kłopot z uwierzeniem w to twierdzenie. Jak długo go znam, tak na palcach jednej dłoni mogę zliczyć razy, kiedy irytacja i frustracja wywołały w nim ogólne zmęczenie i zamieniły w człowieka pełnego czarnego humoru.
     Bacząc na to, że dzisiejsze zachowanie nie jest codziennością, a niespodziewanym zachowaniem, porzucam swoje miejsce i zbliżam się do biurka blondyna. Detektyw podnosi na mnie wzrok i odzywa się:
     - Rozmawiałem ze współpracownicami Annie. Potwierdziły pogłoskę o natarczywym kliencie, ale kiedy pokazałem im zdjęcie Declana Branagha, odparły, że to nie on. W ogóle go nie znały.
     Czy to możliwe? Wracamy do punktu wyjścia?
     Miałem dobre przeczucie - nie może być za prosto, drugi pełny dzień śledztwa raczej nie przyniesie nam rozwiązania, a morderca nie spędzi najbliższej nocy w areszcie.
     - Zdołały ci go opisać? Albo było w nim coś, co można uznać za znak rozpoznawczy?
     Czasami nie zwracamy uwagi na twarz osoby, bo dla naszego mózgu jest ona po prostu pospolita, zamiast tego zapamiętujemy pewien wyróżniający tego osobnika szczegół, jak tatuaż tygrysa na ramieniu czy czerwony kolczyk w uchu. Coś, co ukryje się w pamięci, ale przy wykorzystaniu odpowiedniego bodźca wypłynie z powrotem na powierzchnię i okaże się najistotniejsze w dążeniu do rozwiązania.
     Adam wzdycha ponownie. Chyba dobrym pomysłem będzie pójście do bufetu po kawę - bardzo mocną - i wlanie jej do gardła blondyna.
     - Powiedziały, że zawsze, niezależnie od pogody, przychodził w okularach przeciwsłonecznych i wełnianej czapce. Nigdy nie dokonywał transakcji kartą kredytową, jedynie gotówką. Poza tym przy każdym zakupie prosił o jedną czerwoną różę, którą ofiarował Annie zaraz po tym, jak ją zakupił, albo zostawiał ją, by koleżanki przekazały ją denatce. Prawie w ogóle się nie odzywał, kilka razy zajrzał do kwiaciarni tylko po to, by popatrzeć na pannę McCoy. Albo raczej panią Branagh. Ustaliliście to?
     Spoglądam na Diega, który trafnie odczytuje mój wzrok, przejmuje na siebie rolę osoby odpowiedzialnej za wszelkie wyjaśnienia. W tym samym czasie przechodzę do bufetu i robię to, o czym myślałem. Z trzema kubkami kawy wracam do biura, gdzie zastaję bladych przyjaciół przy biurku młodszego, obaj wpatrują się w telefon.
     - Hej, co jest? - pytam, podając im naczynia.
     Przejmują je obojętnie, ich twarze nic nie wyrażają, są jak maski, które mogliby założyć, bo właśnie trwa karnawał. Ale obecnie są w pracy, nie powinni ich nosić. Niepokoję się.
     - Panowie?
     Diego rzuca mi odrobinę przerażone spojrzenie. Dziwnie wygląda - blady Meksykanin to chyba nieczęsty widok. Mój lęk się pogłębia.
     - Mówcie szybko, o co chodzi! Natychmiast!
     Chase upija odrobinę swojego napoju, przełyka powoli, zerka na mnie i znowu pije. Nie wydaje mi się, by rozciąganie czegoś w czasie sprawiło, że wszelki problem zniknie.
     - Lepiej sam tego posłuchaj.
     Nie bardzo wiem, co się dzieje, przystaję więc bliżej mebla. Adam naciska przycisk, z głośnika rozbrzmiewa ostatnia rozmowa. Że też kiedyś nie były one nagrywane. Kapitan Jones miał dobry pomysł z włączeniem odrobiny techniki do ogólnego wystroju posterunku, jest to użyteczne.
     Opieram się lekko o blat i przysłuchuję słowom mężczyzny z dużą chrypką, a po plecach przebiega mi dreszcz.
     - Jest u mnie... Związana... Robin McCoy... Uwolnijcie ją i wypytajcie o siostrę... Ale o mnie... Zapomnijcie... Adres to...
     Przełykam ślinę. To musi być Declan Branagh, nieuchwytny i tajemniczy mąż denatki. Skąd wiedział, do którego zespołu detektywów się zgłosić? Robin mu powiedziała? Dlaczego?
     Nie lubię, kiedy podczas śledztwa pojawia się za dużo nowych pytań, na które odpowiedzi pozostają czasami poza naszymi możliwościami. Wówczas satysfakcjonuje nas ujęcie zabójcy i wsadzenie go za kratki.
     Spoglądam po kolegach, rozumiem już, dlaczego tak wyglądali, kiedy przyszedłem. Pewnie sam wyglądam teraz podobnie.
     - Próbowaliście go namierzyć?
     - Jasne, mieliśmy na to dość czasu - prycha Diego, także u niego pojawiła się frustracja. - Nie, nie próbowaliśmy, zaraz to zrobię.
     Zasiada przy swoim biurku i bierze się do pracy, po chwili w pomieszczeniu rozlega się dźwięk naciskanych klawiszy.
     - To telefon na kartę, mógł go już wyrzucić do kosza - mówi Gomez, kiedy jego czyny przynoszą jakiś efekt. - Pozostaje nam więc albo wyśledzić go na miejskim monitoringu, albo przekazać go tym napuszonym federalnym. Co wybieramy?
      Mam ochotę odpowiedzieć: wstyd i hańbę, ale takiego wyjścia nie zaproponował. Zamiast tego mówię:
     - FBI. Nie traćmy czasu na kogoś, kto jawnie nie chce mieć z nami do czynienia. Poza tym Interpol pewnie też ma na niego chrapkę, nie pakujmy się więc do tego koryta.
     Na moje słowa Meksykanin wybucha śmiechem, a Adam uśmiecha się lekko. Atmosfera w biurze naprawiona, mogę znowu oddychać bez obawy, że kogoś to zdenerwuje.
     - Dobrze. - Diego wygląda, jakby z jego pleców ściągnięto dość spory ciężar. To co? Kto jedzie pod ten adres po Robin?
     Nie wiemy dokładnie, w jakim stanie ją zastaniemy , wolę by był przy niej ktoś spokojny. Spoglądam więc na Chase'a, który odpowiednio odczytuje moje spojrzenie, kiwa mi głową na zgodę.
     - Jedźcie we dwóch - oznajmiam. - Ja zajmę się szukaniem tego nieznanego klienta, może coś znajdę w okolicach kwiaciarni.
     - No to powodzenia - życzy mi blondyn, kierując się do wyjścia.
     - Wam też.
     Wychodzą, a ja biorę się do poszukiwań. Wiem, że mogę spędzić nad tym dość czasu, ale czy sprawa nie rysuje się jako taka? Lubię swoją pracę, lubię być dokładny, dlatego będę siedział w tym biurze tak długo, jak będzie trzeba. Albo dopóki Rose po mnie nie zadzwoni.
     Mając wsparcie w postaci kubka kawy, jestem gotowy do wypełnienia swojej misji.

~*~

     Kiedy detektywi Chase i Gomez zajechali pod podany przez rozmówcę adres, odrobinę się zdziwili. Wiedzieli, że nie jest to na przedmieściach, niemniej zaskoczył ich zimowy festyn ulicę dalej. Zanim przedostali się przez zgromadzonych, minęło dobre dwadzieścia minut. Adam zachował względny spokój, dopiero wychodząc z samochodu, głośno westchnął, dając pewien upust swojej irytacji.
     - Cholera, dłużej się nie dało? - pyta sam siebie.
     - To na pewno tutaj? - Diego rozgląda się wokół. Kamienice przy dość ruchliwej ulicy, niedaleko szkoła. Liczne sklepy zapraszające zdobnymi witrynami do siebie na zakupy. - To w takiej okolicy ukrywają się byli wojownicy IRA?
     Chase wzrusza jedynie ramionami i kieruje się do kilkupiętrowego budynku. Z przyzwyczajenia szuka windy, szybko się jednak reflektuje - stary wystrój jasno sugeruje, że nie dokonywano tu remontów, więc żadnego dźwigu nie zamontowano. Wspina się więc na schody, a Diego idzie za nim z miną męczennika. To nie tak, że nie lubi się męczyć - jest dość aktywnym prawie dwudziestotrzylatkiem - po prostu nie ma ochoty na dodatkowy ruch, kiedy nie ma na to humoru.
     - Masz zamiar narzekać? - pyta go Adam, który - choć idzie przodem - doskonale wie, jaką przyjaciel ma w tym momencie minę. Zna go zbyt dobrze, zbyt długo, by wyczuwać zmiany w nastroju. - To tylko kilka schodów, dasz radę. Pomyśl o tym, jakie przyjemne będzie schodzenie na dół.
     Ta myśl odrobinę podnosi Gomeza na duchu, kolejne kroki są żywsze w jego wykonaniu. Po dotarciu na trzecie piętro detektywi kierują się na korytarz, zielone oczy poszukują numeru dwadzieścia trzy. Znajduje się on na końcu po lewej stronie. Detektywi - przezornie ubrani w kamizelki - stają przy framudze drzwi. Diego kiwa koledze i puka.
     - NYPD! Proszę otworzyć!
     Kiedy przez pół minuty nie ma odzewu, Gomez szykuje się nożnego ataku, blondyn powstrzymuje go.
     - Czekaj!
     Zanim dokona się zniszczenia, warto utwierdzić się w przekonaniu, że to jedyne wyjście. Chase dotyka klamki i ciągnie ją w dół. Kiedy ta nie ustępuje, odsuwa się i daje znać partnerowi, że ten może się zabawić.
     Z olbrzymią przyjemnością Diego wymierza drzwiom solidnego kopniaka, pod którym te zaprzestają stawiania oporu. Mężczyźni wchodzą do mieszkania, gdzie niemal od razu natykają się na siedzącą na krześle i związaną Robin McCoy. Kobieta unosi na nich wzrok mokra twarz świadczy o długim płaczu.
     - Pomocy - szepcze, na co detektywi zbliżają się do niej i zaczynają ją rozwiązywać.
     - Nic pani nie jest? - pyta Diego, przyglądając się Robin. Na jej skórze nie dostrzega żadnych siniaków bądź zadrapań, więc raczej nie była torturowana fizycznie. - Co takiego się wydarzyło?
   Uwolniona kobieta nie ma sił się podnieść, nadal jest zbyt przerażona tym, co się stało. Nadal czuje więzy na nadgarstkach i kostkach. Wciąż znajduje łzy, które mogą płynąć po jej policzkach.
     - Chciałam tylko porozmawiać, a on... wziął mnie za wroga. Przepraszam, że skłamała. - Detektywi wymieniają spojrzenie. - To nie Annie była w ciąży z Declanem, tylko ja. Ja jestem. Zdradziłam siostrę z jej mężem. A on ją zabił.
     Chase pomaga Robin wstać, ta chwieje się, ale po chwili udaje jej się złapać równowagę. Wsparta na ramieniu mężczyzny wychodzi z mieszkania, gdzie tak bardzo najadła się strachu, a obraz przed jej oczami się rozmywa. Nie potrafi się uspokoić, jest zdolna powiedzieć jedynie:
     - Chcę rozmawiać z panią Henderson. Proszę.
     Mężczyźni pomagają jej wsiąść do samochodu, bez żadnych słów ustaleń wiozą ją na szesnasty posterunek, gdzie na siostrę czeka niepoinformowana przez nikogo Siobhan, która przyjechała po tym, jak nie umiała dodzwonić się do Robin. Na widok młodszej podrywa się z miejsca, które zajęła w biurze (wcześniej wskazane przez Logana nadzorującego jej wizytę), podeszła do niej z zatroskaną miną.
     - Robin? Co się stało? Co się dzieje?
     Wygląda na kogoś zdolnego do wyrwania słów siłą z gardła najbliższej osoby, byle tylko znać obraz sytuacji.
     Panna McCoy parzy na nią i wybucha niepohamowanym płaczem.
     - Przepraszam, Siobhan. Tak bardzo cię przepraszam.
     Po tych słowach osuwa się na podłogę, a jej szloch wstrząsa całym piętrem. Tak wygląda akceptacja tragicznej prawdy, kiedy niszczy się nie tylko swoje życie, ale i najbliższych.

~*~

     Ponownie jestem na posterunku, ponownie w roli psychologa, ponownie wysłuchuję tego, co ma mi do powiedzenia Robin McCoy. Przerażona, rozdygotana, pełna wyrazów, których nie potrafi uwolnić ze swoich ust. Cierpliwie czekam, wpatruję się w jej dłonie dzierżące kubek - lewa nadal ma opatrunek na kciuku - i pilnuję, by nie rozlała zbożowej kawy, która ma ją delikatnie (z braku kofeiny) pobudzić do rozmowy.
     - Kiedy będzie pani gotowa, proszę mówić.
     Kiwa mi głową i upija łyk napoju. Przyglądam jej się, mój wzrok na chwilę zatrzymuje się na jej brzuchu.
     Diego powtórzył mi jej wyznanie, które usłyszeli podczas odbijania jej z domu byłego wojownika IRA. Sądzę właśnie, że to przez bycie w ciąży wybrała akurat mnie do podzielenia się sekretem, który przez kilka tygodni nosiła w sobie. Uznała, że dzieląc z nią ten sam stan, podejdę odpowiednio do jej wyznania.
     Podeszłam tak, szkoda więc, że wówczas nie wyznała mi wszystkiego.
     - Tak, jak pani mówiłam, poznałam Declana, nadchodząc Annie bez zapowiedzi. Musiałam pociągnąć ją delikatnie za język, by cokolwiek mi o nim więcej powiedziała. Nie była do tego przekonana, ale chyba brakowało jej przyjaciółki, kogoś, kto by ją wysłuchał. Ukrywała męża tak długo, że kiedy w końcu ktoś zechciał zapukać do drzwi jej muru, on cały runął, a to, co ukryło się za nim, zaczęło wypływać niczym rwąca rzeka.
     Kiwam głową. Rozumiem to doskonale, wiem, dlaczego Annie zachowała się tak, jak się zachowała. Może nigdy nie byłam w podobnej sytuacji, ale mam dość wyobraźni i empatii, by wyobrazić sobie, jak sama bym postąpiła. Chyba nie różniłoby się od postępowania denatki.
     - Nie chciała, bym wciągnęła w to Siobhan. Przyrzekłam, że nie zdradzę jej prawdy o życiu osobistym Annie, jeśli ona sama nie zechce o nim opowiedzieć. Przez kolejne dni nie widziałam ani siostry, ani Declana, praktycznie o nim nie pamiętałam. Aż wpadłam na niego na miejskim targu. Początkowo go nie poznałam, bo miał na głowie czapkę z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne, za to on mnie tak. Przywitał się i zaczęliśmy rozmawiać, a potem... Samo tak wyszło.
     Samo tak wyszło. Słabe tłumaczenie. Los to droga pełna punktów, gdzie musimy wybierać to, co naprawdę dla nas ważne, a niekoniecznie dobre dla wszystkich wokół. Gdy nie potrafimy tego dostrzec? Mamy wpływ na nasze przeznaczenie, mimo wszystko.
     - Spotykaliśmy się, kiedy Annie szła do kwiaciarni na drugą zmianę. Najczęściej u mnie w mieszkaniu albo w pubie, wtedy braliśmy pokój w hotelu. To się działo tak szybko. Zakochałam się w nim, zaczęłam kłamać i kręcić. Siobhan dostrzegła, że coś się zmieniło, wmówiłam jej, że to przez stres na studiach. Nie byłam w stanie powiedzieć jej, że zawiesiłam studiowanie, bo zaszłam w ciążę z Declanem.
     Przerywa, by zaczerpnąć powietrza. Nie rusza kawy, czemu się nie dziwię - pewnie zdała sobie sprawę, że i tak szkodzi dziecku.
     - Nie chce pani wody?
     Robin kręci przecząco głową.
     - Nie, dziękuję. Chcę mówić dalej.
     - Dobrze. 
     Bierze wdech i kontynuuje dalej.
     - Kiedy mu o tym powiedziałam, był zaskoczony i zły. Chciał dać mi pieniądze, bym wyjechała z Nowego Jorku gdzieś daleko i tam wychowała dziecko. Powiedział też, że najlepiej byłoby, gdybym usunęła ciążę.
     - Rozważała to pani?
     - Nie, takie rozwiązanie nawet nie przeszło mi przez głowę.
     - Czy Annie się czegoś domyślała?
     - Nie wiem. - Dziewczyna opiera głowę na dłoni. - Ostatnio niewiele ze sobą rozmawiałyśmy. Miała jakieś problemy w pracy, ktoś ją nachodził i dawał kwiaty. Podejrzewam, że to jakiś ziomek Declana, który miał ją nastraszyć. A później Declan ją zabił. To takie straszne.
     Robin odnajduje kolejne łzy, którym daje popłynąć. Ofiaruję jej czas na dojście do siebie. Przed rozmową z McCoy pozwoliłam kolegom na wtajemniczenie w nowe fakty. Wiem o kliencie w czapce i okularach, wiem o zeznaniu Declana, który zadzwonił, by wyjaśnić sprawę. Choć nadal się ukrywa, jego tłumaczenie zostało włączone do protokołu, alibi zdołano potwierdzić, a jego wersja wydała się detektywom najbardziej prawdopodobna.
     Logan zaniechał - za zgodą kapitana - jego poszukiwań, skupił się za to na odnalezieniu tego klienta bez tożsamości. Teraz to on jest naszą jedyną opcją.
     Robin najwidoczniej o tym nie wie.
     - Ale Declan nie zabił pani siostry.
     - Co?! - Jest zaskoczona moim wyznaniem. - Jak to?
     - Próbował ją reanimować, stąd jego odciski, ale jej nie zabił.
     Spojrzenie zielonych oczu twardnieje.
     - Więc kto to zrobił?
     Wzdycham cicho. 
     - Nie mam pojęcia.

____________________
     Cytat: Władimir Nabokow



3 komentarze:

  1. Pokręcona ta sprawa. Tajemniczy mąż, członek IRA, uporczywy klient, romans siostry z tajemniczym mężem. Wygląda na to, że zabił ten ktoś z kwiaciarni. Ale dlaczego? Bawisz się ze mną w kotka i myszkę, ale nadal jestem zaintrygowana.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem bardzo ciekawa jak to się skończy ?.. Myślałam że to jednak Declan ją zabił i w końcu go złapią ale jednak nie .. Nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. 29.10.16 Przybywaj !:))

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja trochę nie rozumiem, czemu to nie Declan jest mordercą… Wszystko wskazuje na niego. Porwał drugą siostrę, nie przejął się śmiercią pierwszej… W tym jednym fragmencie z jego udziałem widać, że jest nieco… szalony. Do tej pory byłam przekonana, że to właśnie on zabił, wszystko na to wskazywało, a teraz co? Czemu nie on? Bo to nie on był natarczywym klientem? Jestem zaintrygowana, bo nie umiem tego zrozumieć :D

    „Czasami nie zwracamy uwagi na twarz osoby, bo dla naszego mózgu jest ona po prostu pospolita, zamiast tego zapamiętujemy pewien wyróżniający tego osobnika szczegół, jak tatuaż tygrysa na ramieniu czy czerwony kolczyk w uchu. Coś, co ukryje się w pamięci, ale przy wykorzystaniu odpowiedniego bodźca wypłynie z powrotem na powierzchnię i okaże się najistotniejsze w dążeniu do rozwiązania” - podoba mi się!

    Podoba mi się wyjaśnienie motywów, które kierowały Robin, że przyszła akurat do Rose. Natomiast śmiać mi się chciało, gdy związana Robin zaczęła przekonywać Declana, by zgłosił się na policję. To było takie… głupie? Naiwne? Sądziła, że facet powie „kurde, masz rację, powinienem iść” i pójdzie? Bardzo… zastanawiający był ten fragment :D
    Czekam na rozwiązanie i pozdrawiam! ;*

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane :)