piątek, 11 listopada 2016

98 Every little things she does is magic



Miłość i rodzina są tylko i wyłącznie tym, co sami z nich uczynimy.

    19 marca 2012 r.
   
     Wdech i wydech. Wdech i wydech. Jak bardzo można pomylić się przy tej czynności, którą wykonujemy nawet bez udziału świadomości, nasz umysł wyłącza skupianie się na tym. Oddychamy, wciągamy tlen i jest to dla nas tak naturalne, że przez cały dzień nie zwracamy w ogóle uwagi na ten proces. Coś niesamowitego.
     Osobiście teraz, w tej chwili wiem, że oddycham, bo staram się wraz z wdechem zgrać swoje wstanie z łóżka, co zbytnio mi nie wychodzi - czuję się ociężała, najlepiej ponarzekałabym na swój brzuch. Jest olbrzymi i mam go już dość. Szczególnie dzisiejszego dnia.
      Moje dwudzieste czwarte urodziny. Kiedy to tak szybko zleciało? Przecież dobrze pamiętam, jak wpadłam na Logana i zaczęłam pracę w policji, a już jestem jego żoną i za dziesięć dni mam urodzić nasze pierwsze dzieci.
     No właśnie, mam. A co, jeśli bliźniaki zechcą pojawić się na tym świecie trochę wcześniej?
     Przy piątej próbie udaje mi się przenieść do pozycji siedzącej. Podejrzewam, że gdybym była bardziej rozbudzona, poszło by mi szybciej. A tak jestem obolała, zmierzła i głodna. Kiedy układam się wygodnie na poduszkach, do sypialni wchodzi Logan. Przyjemnie brzmiąc Sto lat łaskocze moje uszy. Uśmiecham się do męża - tym razem te urodziny nie przyniosą żadnych wątpliwości, bo jestem prawdziwie szczęśliwa, nic tego nie zmieni.
     Brunet niesie w moją stronę tacę, po zapachu wiem, że są na niej rogaliki. Z tego, co udaje mi się dostrzec, mam do picia sok pomarańczowy. Ach, to z pewnością będzie dobre śniadanie.
     Logan kończy urodzinową piosenkę i wstawia tacę przede mną na łóżku. Teraz już dokładnie widzę, co dla mnie przyszykował: wspomniane croissanty i sok, zieloną herbatę z bergamotką, pudding czekoladowy, łyżka jogurtu naturalnego z odrobiną miodu i kawałki arbuza. Spoglądam z czułością na mężczyznę, ten pochyla się lekko do przodu.
     - Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, kochanie. - Całuje mnie lekko w usta. - Smacznego.
     Dotykam dłonią jego policzka.
     - Dziękuję. Ale rogaliki nie są twoim dziełem, prawda?
     Kręci przecząco głową, uśmiechając się lekko i siadając na łóżku.
     - Niestety nie, za późno wstałem. Ale arbuza kroiłem własnoręcznie.
     - Niesamowite - komentuję, gryząc francuski znal rozpoznawczy. Rogalik jest chrupiący i lekko słodki. - Pychota.
     - Cieszę się, że ci smakuje.
     Łyżeczką nabieram odrobinę puddingu i kosztuję go, rozpływając się z zachwytu. Jest to jeden z najsmaczniejszych budyni, jakie w życiu jadłam.
     - Powiedz mi - zwracam się do męża pomiędzy kęsami jedzenia - sam wpadłeś na ten pomysł czy zainspirowałeś się filmami bądź artykułami w sieci?
     Wyraz twarzy bruneta się zmienia, wygląda na oburzonego. 

     - No wiesz co? Jak możesz tak nie mieć we mnie wiary? Oczywiście, że sam na to wpadłem. Przecież już wcześniej przygotowywałem ci śniadanie do łóżka.
     - Ale do tej pory arbuza mi nie zaserwowałeś - zauważam.
     Logan wzdycha teatralnie.
     - To jest powód twojej podejrzliwości?
     Wzruszam ramionami i upijam łyk herbaty. Zaczynam czuć się błogo, na moment zapominam o lekko bolących plecach i nabrzmiałych piersiach.
     - Może. Niemniej i tak mi smakuje. Jest wyśmienite. Jeszcze raz dziękuję.
     Brunet uśmiecha się.
     - Nie ma za co. Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent. - Wstaje i podchodzi do komody, otwiera jedną z szuflad i wyciąga średniej wielkości pudełeczko. Wraca do mnie i wyciąga je w moją stronę. - Proszę. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
     Zaintrygowana sięgam po nie i starając się 
nie przewrócić niczego z tacy biorę się do rozpakowywania. Widząc moje próby, Logan zabiera ją ode mnie. Powoli uchylam papierowe wieczko - wstążka w kolorze złota już leży na kołdrze - a serce bije mi nadzwyczaj mocno. Z wnętrza opakowania wyciągam srebrną bransoletkę z dołączonymi do niej charmsami. To litery R, L, P, L.
     
Spoglądam na męża, a do oczu napływają mi łzy. Nie wiem, co powiedzieć.
     - Rose, Logan, Patrick, Lily. Byś zawsze miała nas przy sobie, nie tylko w sercu.
     Woda spływa po moich policzkach, a ja pochylam się i przyciskam swoje wargi do ust detektywa, składając na nich pocałunek pełen miłości.
     - Jest przepiękna. Dziękuję, tak bardzo ci dziękuję.
     - Dla ciebie wszystko, kochanie. Najlepszego.
     Całuję go jeszcze raz, dłużej. Brunet wplata dłoń w moje włosy i przyciąga do siebie bliżej. Zatracamy się w tym doznaniu na kilka minut, które tradycyjnie przerwane zostają przez telefon. Ktoś dobija się do bruneta, a mnie nie dziwi, że coś nagle przerwało taką pełną magii chwilę.
     Logan sięga po leżący na biurku przedmiot i odbiera.
     - Henderson.
     Przez sekundy słucha rozmówcy, nieznacznie kiwa głową.
     - Jasne, zrozumiałem. Nie, to załatwicie sami. Ok, będę do pół godziny. Na razie.
     Kończy połączenie i zerka na mnie.
     - Muszę iść.
     - Wiem. Zanim to zrobisz, mam do ciebie prośbę.
     - Jaką?
     Wyciągam w jego stronę bransoletkę i lewą rękę.
     - Zapnij.
     Czyni to z uśmiechem, z zachwytem podziwia biżuterię z naszymi inicjałami na naszym nadgarstku.
     - Idealnie - nazywam głośno to, co oboje w tym momencie myślimy. Patrzę na męża. - Teraz możesz już iść.
     - Jeszcze jedno.
     Całuje mnie mocno, a później składa dwa pocałunki na moim brzuchu.
     - No to idę. Będę wieczorem i przyrządzę nam obiad. Ty się dzisiaj niczym nie martw.
     - Jasne.
     Uśmiecha się, stając w progu.
     - Kocham was.
     Odwzajemniam to.
     - My też cię kochamy. Pa.
     Detektyw wychodzi z pokoju, słucham, jak zakłada obuwie i kurtkę, chwyta za plecak, krzyczy: do zobaczenia!, zamyka za sobą drzwi. Kiedy nie dochodzę mnie jego oddalające się kroki, pozwalam uśmiechowi zniknąć całkowicie z mojej twarzy. Gwałtownie pochylam się do przodu i chwytam za brzuch. Przerażona łapię oddech, a skurcz dostarcza mi bólu, którego się nie spodziewałam.
     To nie może się dziać. Nie teraz.
     Oddychaj, idiotko, nakazuję sobie. To jeden skurcz, nawet nie mogę mieć pewności, że zwiastuje poród. Może to któreś z bliźniaków źle się ułożyło? Nie mogę wpadać w panikę.
     Mimo to podnoszę się i z biurka biorę swoją komórkę, wybieram numer do babci. Kto jak kto, ale ona na pewno skutecznie mnie uspokoi.
     Skoro tego jestem pewna, dlaczego rzucam do słuchawki słowa pełne strachu?
     - Babciu? Chyba się zaczęło!
     Panikuję. Mój Boże, panikuję! Jak to? 



~*~

     Unoszę się z kucek, a sceptycyzm mnie nie opuszcza. Ciało jest oszpecone, pocięte głęboko, ale rany nie układają się w żaden wzór, tym bardziej w żaden napis. To tylko wynik agresji i wściekłości mordercy. Podejrzewam, że nadmiar negatywnych emocji przyćmił jego rozum, w chwili popełnienia zbrodni nie dbał zbytnio o czystość i ewentualne pozostawienie śladów.
     Rozglądam się dookoła. Mieszkanie jest schludne i zadbane, urządzone w norweskim stylu. Trup na panelach w ogóle nie pasuje do wystroju. Jasne meble i kawowe ściany. Ładnie, ale tak obco. Nie mógłbym mieszkać w takim domu jak ten.
     Technicy uwijają się przy swojej pracy, na mój znak Susan zaczyna swoją relację.
     - Ten guz - wskazuje na czoło denata - powstał od uderzenia czymś ciężkim, ale śmierć nastąpiła przez wykrwawienie z tych nacięć. Podejrzewam, że do zgonu doszło  między pierwszą a trzecią nad ranem, pewność będę miała po szczegółowych badaniach.
     - Jasne. - Kiwam głową. - Coś jeszcze?
     - Ciało zostało przesunięte przez część pokoju, a później porzucone. Zabójca mógł coś usłyszeć, spanikować i uciec, kiedy ofiara jeszcze oddychała. - Pokazuje ubranym w rękawiczkę palcem na podłogę, gdzie zakrzepły plamy krwi. - Te są starsze niż te tuż przy ciele.
     - Rozumiem.
     Susan także się prostuje.
     - To na razie wszystko, więc jeśli mogę...
     Uśmiecha się lekko, odwzajemniam to.
     - Czyń swoją powinność.
     - Dobrze. - Już się odwraca, ale przestaje i patrzy na mnie. - A, Logan?
     - Tak?
     - Czy z Rose wszystko dobrze? Brzmiała dziwnie, kiedy zadzwoniłam do niej z życzeniami, zanim tu przyjechałam.
     Unoszę pytająco brew. Kiedy ja wychodziłem z mieszkania, była szczęśliwa, zajadała się arbuzem. Była ucieszona z prezentu i bardzo pięknie wyglądała. Co mogło się zmienić w przeciągu godziny?
     - Wszystko było w porządku, nie wiem, co się mogło stać.
     - Och. - Widzę po jej minie, że nie chciała mnie zaniepokoić. Skąd mogła wiedzieć, że to się stanie? Przecież nie jest jasnowidzem. - Wybacz.
     Uśmiecham się blado.
     - Nie szkodzi. Zadzwonię do niej później i zapytam, jak się czuje.
     - Ok. To ja zabieram ciało. Na razie.
     - Na razie. Dzięki.
     Oddalam się, kiedy zaczyna pakować zwłoki do czarnego worka. Przy wejściu do pokoju stoi Diego z portfelem denata, podchodzę do niego.
     - Hej. Co za dane masz?
    Meksykanin szczerzy się do mnie. Wygląda dobrze, co jest zasługą miłości. Może na razie nie wpadł po uszy, ale widać, że jest zafascynowany Hannah i dobrze czuje się w jej towarzystwie. Jeszcze nie mieliśmy okazji jej poznać, ale Diego zapowiedział, że zaprosi ją na przyjęcie urodzinowe mojej żony, które planujemy na sobotę. Z nadzieją, że poród odbędzie się w terminie.
     - Hej. Ofiara to Aaron Harvey. Czterdzieści osiem lat. Biznesmen. Żonaty, sądząc po obrączce na jego palcu i rodzinnych zdjęciach nad kominkiem. Poszukam o nim więcej informacji.
     - Ok, dzięki.
     - A, Logan. Co jest z Rose?
     Wzdycham cicho.
     - Nie wiem. Też do niej dzwoniłeś z życzeniami?
     Wzrusza ramionami.
     - Sam powiedziałeś, że życzenia mamy załatwić sam, ty ich nie przekażesz.
     - Bo jeśli umiesz mówić, to możesz to robić sam.
     Ponownie wzrusza ramionami.
     - Nie ma co, już i tak to zrobiłem. - Wiedzie wzrokiem za Susan, która opuszcza pokój. - Czyli co, kolejna sprawa?
     Patrzę na niego jak na idiotę.
     - Tak ci się wydaje? Diego, przecież dobrze wiesz, jak wygląda postępowanie, przecież jesteś detektywem.
     Trzeci raz wzrusza ramionami.
     - Spoko, ja tylko chciałem oczyścić atmosferę, byś nie martwił się tak o Rose.
     Niezbyt mu się to udało, ale tego nie powiem, bo się jeszcze kolega obrazi i sam będzie utrudniał nam śledztwo. Jest do tego zdolny. Nie potrzebuję kolejnego utrapienia.
     - Może weźmiemy się do pracy? - proponuję. - Ja i Adam skończymy ze świadkiem, a ty już możesz się brać za billingi i całą resztę. 

     - Jasne! - Szybkim krokiem przechodzi przez pokój. - Do zobaczenia na posterunku! - krzyczy, czym zwraca na siebie uwagę wszystkich obecnych w pomieszczeniu.
     Idź już, proszę go w myślach, co chyba do niego dociera, bo się ulatnia. Podchodzę do Chase'a i mężczyzny, z którym rozmawia, przedstawiam się.
     - Detektyw Henderson.
     - Jason Terry. Ogrodnik. Znalazłem pana Harvey'a, bo wszedłem do domu, kiedy zorientowałem się, że alarm nie jest włączony, a zawsze był, kiedy domownicy wychodzili.

     - O której to było? - pytam.
     - Koło piątej, kiedy przyszedłem po kosiarkę.
     Po kosiarkę? W marcu, kiedy jeszcze na ziemi zalega śnieg? A trawa się nie pojawiła? Może nie znam się na ogrodnictwie, ale wydaje mi się, że do czasu pojawiania się pierwszych źdźbeł nie warto tak się troszczyć o trawnik.
     - Czy to nie za wcześnie? - dopytuję.
     Mężczyzna rzuca mi nieprzyjemne spojrzenie.
     - Niektóre miejsca są już zielone, potrzeba zagrabić zeschnięte i zmokłe liście, a później przyciąć trawę.
     Wzruszam ramionami. Mówiłem przecież, że się nie znam. Chyba trzeba powiedzieć to głośno.
     - Rozumiem. Czy poza trupem zauważył pan coś dziwnego?
     No tak, dla mnie widok zwłok to coś normalnego, dla ogrodnika niekoniecznie. Blednie, przełyka ślinę, a jego wzrok podąża na miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżało ciało.
     - Nie, chyba nic. Przynajmniej tak mi się wydaje. - Zamyśla się na chwilę. - Albo...?
     - O co chodzi? - pyta Chase. - Proszę powiedzieć, to może być ważne.
     Mężczyzna przenosi wzrok na mnie, ze mnie na Adama i z powrotem. Rozważna, czy powinien powiedzieć to, co wie.
     - Panie Terry - upominam go. - Jeśli ma pan jakieś informacje, proszę je nam przedstawić. Inaczej będziemy wzywać pana specjalnie na posterunek, by tam nam wyjaśnić, co pan przed nami zataił.
     Taka groźba działa na niego tak, jak powinna - postanawia się przed nami otworzyć.
     - Na sofie powinny leżeć dwie teczki/ Zawsze tam leżą, bo pan Harvey trzymał w nich mało ważne dokumenty. Wiem to, bo go kiedyś o to pytałem. Uważał, że może je tak trzymać, bo nikomu nie przydadzą się zawarte w nich informacje.
     - Jak wyglądały? - pyta Adam. Wygląda odrobinę inaczej, dopiero po chwili przyglądania mu się dochodzę do wniosku, że musiał być u fryzjera. Pewnie Grace go do tego przekonała. - Proszę opisać.
     - Były cienkie, czerwona i granatowa. Miały po kilka kartek w środku.
     - Wie pan, co dokładnie w nich było? - dopytuję.
     - Coś o odwiedzinach w firmie. Nie dopytywałem, bo mnie to zbytnio nie interesowało.
     - Rozumiem - odzywam się. - Na razie dziękujemy.
     Oddycha z ulgą.
     - Też dziękuję. Do widzenia.
     Kiwa nam głową i kieruje się do wyjścia. Ciała nie ma, świadka też, technicy zbliżają się do końca swojej pracy.
     - Posłałem już Diega na posterunek, chyba możemy już do niego dołączyć.
     - Jasne. Gadałeś z Rose?
     Patrzę na przyjaciela.
     - Ty też chcesz mi powiedzieć, że twoim zdaniem ona czuje się źle? Czy wszyscy dzwonią do niej z życzeniami z samego rana?
     Wzrusza ramiona.
     Wzdycham cicho. Rozumiem, że nasi najbliżsi mogę się martwić, ale jak mam odpowiedzieć, skoro ja widziałem żonę w dobrym stanie?
     - Zadzwonię do niej teraz, byście się nie niepokoili.
     - Ok, do zobaczenia w biurze.
    Obaj wychodzimy z domu. Adam udaje się do swojego samochodu, a ja zatrzymuję się na schodach. Wyciągam telefon z kieszeni, wybieram numer szatynki i czekam, aż odbierze.
     - Słucham cię.
     Jej głos jest dziwnie spokojny, brzmi jak głos automatu.
     - Hej, kochani. Dzwonię, by zapytać jak twoje samopoczucie. Chigi i Susan mówili, że brzmiałaś dziwne, gdy dobili się do ciebie z życzeniami. Wszystko ok?
     - Nie - odpowiada, a ja prostuję się. - Nie jest dobrze. Nie dziwię się, że wyczuli u mnie zmianę.
     - Co jest?
     - Od kiedy wyszedłeś, mam skurcze. Są coraz częstsze. Czekamy z babcią, aż odejdą wody, wtedy pojedziemy do szpitala. Nie martw się u nas.
     Że co? Moja żona zaczyna rodzić, a mnie przy niej nie ma?
     - Przyjadę, zaraz po tym ruszymy do szpitala, tam się tobą odpowiednio zajmą.
     - Logan, spokojnie. Na razie nic się nie dzieje, więc możesz zająć się pracą.
     - Chyba śnisz. Przyjadę i się tobą zajmę, praca mi nie ucieknie. Obiecałem, że będę przy tobie w tej chwili, prawda? Nie każ mi postąpić inaczej.
     Po drugiej stronie przez kilka sekund panuje cisza, ledwie słyszę oddech Rose. Poziom niepokoju nagle wzrasta.
     - Kochanie?
     - Dobrze. Czekamy na ciebie.
     Rozłącza się bez pożegnania. Chowam telefon, widząc, że Adam jeszcze nie odjechał, podbiegam do niego i przez otwartą szybę informuję, że nie zjawię się na posterunku.
     - Ok. Jedź do niej, tylko nie panikuj, musisz być dla niej teraz wsparciem. Powodzenia.
     - Dzięki.
     Patrzę przez chwilę za nim, po czym ładuję się do siebie i jadę do mieszkania. Oto zaczyna się największa zmiana w moim życiu. Czy jestem na to gotowy?



~*~

     Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Jeszcze trochę i zacznę płakać z przerażenia i krzyczeć, bo kolejne skurcze są coraz boleśniejsze. Czytałam tyle fachowej literatury, a teraz odnoszę wrażenie, że ci, co napisali te książki, tak naprawdę nigdy nie rodzili. Chyba że kamienie nerkowe.
     Zaciskam dłoń na ramieniu męża, Logan przemawia do mnie spokojnie.
     - Oddychaj, kochanie, wszystko jest w porządku. Widzisz? Już jesteśmy przy recepcji.
     Spoglądam przed siebie, dostrzegam kroczącą w naszą stronę pielęgniarkę.
     - Dzień dobry. Co się dzieje? - pyta, przenosząc wzrok ze mnie na detektywa.
     - Moja żona od kilku godzin ma skurcze. Coraz częstsze i silniejsze.
     Teraz kobieta zwraca się do mnie.
     - A czy wody już pani odeszły?
     Chcę zaprzeczyć, już nawet zaczynam kręcić głową, kiedy nagle czuję, że coś ze mnie wypływa. Na pewno nie popuściłam.
     Zerkam w dół i wytrzeszczam oczy, widząc kałużę wód płodowych. Czy teraz jest dobry moment, by zacząć krzyczeć?
      Pielęgniarka rzuca się po wózek inwalidzki, głośno mówi coś do swojej koleżanki. Jest mi wstyd, że ktoś będzie musiał posprzątać ten bałagan, którego narobiłam.
     - Spokojnie - szepcze Logan, podając moją dłoń babci Maddy, która przyjechała do szpitala razem z nami. - Pójdę cię zarejestrować, poczekajcie tutaj.
     Odchodzi, moja sportowa torba z rzeczami osobistymi obija się o jego bok. Jestem szczęśliwa, że jest tu ze mną, ale w tej chwili to strach włada moim ciałem.
     - Boję się - wyznaję, kiedy pielęgniarka sadza mnie na wózku.
     - Nie masz czego. - Babcia pochyla się i uśmiecha do nie. - Jest tu Logan, jestem ja i odpowiedni ludzi, którzy pomogą moim prawnukom przyjść na świat. Miejmy wiarę.
     Chciałabym, by to pocieszenie na coś się zdało, tak jednak nie jest.

     Babcia popycha wózek ze mną, zmierzamy tam, gdzie woła nas pielęgniarka. Oglądam się, by widzieć, czy Logan jest w pobliżu. Ten dobiega do mnie i przejmuje rączki od Madison. To on podjeżdża do gabinetu, gdzie czeka już moja lekarka.
     - Dzień dobry. - Uśmiecha się, ale dostrzegam na jej twarzy napięcie. Stresuję się przez to jeszcze bardziej. - Słyszałam, że wody już odeszły. - Spogląda na Logana. - Nie pan pomoże żonie położyć się na leżance.
     Mój mąż wypełnia jej polecenie, powoli zmierzamy na lekarską kozetkę. Powoli kładę się, by moja prowadząca mogła wykonać badanie ultrasonograficzne. Nachodzi mnie kolejny skurcz.
     - Ała - jęczę cicho, co dociera do uszu bruneta.
     - Spokojnie, kochanie - szepcze. - Wszystko będzie dobrze.
     Lekarka zajmuje swoje miejsce, chwyta za słuchawkę, nakłada na mój odkryty brzuch żel i rozpoczyna badanie. Jestem na tyle przestraszona, że nie śmiem spojrzeć na ekran monitora. Za to Logan patrzy, nie bardzo rozumie to, co widzi.
     Za to pani doktor wciąga nagle powietrze, szybko odsuwa się ode mnie, by przyprowadzić do mnie wózek.
     - Co jest? - pyta zaniepokojony detektyw. - Co się dzieje?
     - Przewozimy ją na blok operacyjny. Wiem, że chciała pani rodzić naturalnie, ale podejrzewam, że jedno z bliźniąt ma szyję owiniętą pępowiną. Robimy cesarskie cięcie.
     Do oczu napływają mi łzy, myśl, że życie któregoś z moich dzieci jest w tej chwili zagrożone, piorunuje mnie. Logan znajduje się z powrotem przy mnie, pomaga mi usiąść.
     - Wolałabym, by pożegnali się państwo tutaj.
     Patrzę na męża. Nie chcę, by odchodził, ale wiem, że nie pozwolą mu wejść na salę.
     - Logan?
     Kuca przede mną i całuje mnie w usta.
     - Będę na was czekał. Kocham was.
     Krzyczę, gdy przychodzi kolejny skurcz, mimowolnie zaczynam przeć.
     - My też cię kochamy.
     Wyjeżdżamy na korytarz, gdzie babcia podrywa się z plastikowego krzesła i pochodzi do nas, detektyw mówi jej, co się dzieje, Maddy dotyka mojego ramienia.
     - Niedługo się zobaczymy - mówi z uśmiechem, a ja tak bardzo chcę jej wierzyć.
     Także się uśmiecham, po czym pozwalam wywieźć się na blok, gdzie trafiam w ręce całego zespołu lekarzy. Odpływam na stole z myślą, że gdy się obudzę, będzie inaczej.
     Jeśli się obudzę.


~*~

     30 czerwca 2012 r.

     Wieczór zapadł nad miastem, wiatr przynosi ze sobą ciepło zapowiadające kolejną parną noc. Wypijam herbatę i odkładam kubek na blat. Naczynia ociekają wodą, w kuchni nadal unosi się zapach niedawnej kolacji. Oddycham przez chwilę, po czym kieruję się na korytarz, by dostać się do pokoju na jego końcu.
     Uchylam drzwi i patrzę na swojego męża, a w okolicy serca czuję przyjemne ciepło. Wchodzę do środka.
     Logan stoi przy łóżeczku i wpatruje się w dwójkę śpiących obok siebie dzieci. Podchodzę do niego, zerka  na mnie i uśmiecha się.
     - Przepraszam cię, miałem pomóc, ale musiałem tu przyjść. Wybacz.
     Odwzajemniam uśmiech.
     - Nie szkodzi, dałam sobie radę.
     - Dobrze.
     Pochylam się nad łóżeczkiem, a mąż staje za mną i od tyłu obejmuje mnie ramionami, głowę zaś kładzie na moim ramieniu. Patrzę na nasze bliźnięta trzymające się za rączki i leżące twarzyczkami do siebie, dziękuję Bogu, że mogę to oglądać.
     Bałam się. Potwornie się bałam, że gdy się obudzę po cesarce, nikt nie będzie miał dla mnie dobrych wiadomości. Zamiast tego przy swoim łóżku zastałam płaczącego ze szczęścia Logana, który obsypał mnie pocałunkami i pokazał pierwsze zdjęcia naszych szkrabów.
     Patrick urodził się pierwszy, to on miał raz obwiązaną pępowiną szyję. Ważył tysiąc pięćset pięćdziesiąt gramów, mierzył pięćdziesiąt centymetrów i spędził w inkubatorze dwa tygodnie. Jego młodsza o trzy minuty siostra Lily ważyła tysiąc sześćset gramów, mierzyła czterdzieści osiem centymetrów i spędziła w inkubatorze trzy dni mniej. Teraz oboje są z nami i to jest dla mnie najważniejsze.
     Nie mogę się wręcz napatrzeć na tę dwójkę.
     - Są takie grzeczne - zauważam cicho. Wdycham zapach talku i jest mi w tej chwili dobrze. Tylko te spadające na moją bluzkę krople wody odrobinę mnie irytują. - Logan, czy ty płaczesz?
     Ciemna głowa nie porusza się, więc jego słowa nie są zbyt wyraźne, ale do mnie docierają.
     - Nie twoja sprawa, co robią teraz kanaliki łzowe moich oczu.
     Śmieję się cicho, unoszę jedną z obejmujących mnie dłoni do swoich ust i całuję niczym Lizzie dłoń pana Darcy'ego.
     - Panie Henderson, stał się pan ciepłą kluchą. Czyżbyś zapomniał, że jesteś jednym z najlepszych detektywów w Nowym Jorku?
     Brunet przytula mnie mocniej, jakby chciał mnie tak trzymać już zawsze.
     - Nie zapomniałem o tym. Ale teraz jestem w swoim domu, patrzę na moje dzieci, które urodziła moja silna, niezwykła, kochana żona, i po prostu jestem szczęśliwy, stąd te łzy. Mam tutaj cały swój świat. Świat, który mnie wzrusza.
     Ponownie się śmieję, obracam w ramionach męża i patrzę mu w oczy.
     - Lubię, gdy pokazujesz mi swoją wrażliwą stronę.
     - A ja lubię nasze rodzinne wieczory. - Uśmiecha się. - Dziękuję ci, że zechciałaś ją ze mną założyć.
     
- Cała przyjemność po mojej stronie.
     Logan pochyla głowę, jego usta odnajdują moje, całują je. Czule, długo, tak że tracę dech.
     - Kocham cię, Rose.
     - Ja ciebie też.
     - Czyli urodzisz mi jeszcze jedno dziecko?
     Przewracam oczami.
     - Tak. Przecież to nasze wspólne marzenie.
     Jeśli tak mają wyglądać nasze wieczory, to ja tego chcę. Bardzo, i by trwało jak najdłużej. Wszystko jest na swoim miejscu i wiem, że kolejny huragan nie pozbawi mnie szczęścia. Jestem silna, bo mam to, co najważniejsze - miłość i rodzinę.
     Alleluja. 




Podobne co Rose śniadanie jadałam podczas pobytu na Krecie. Miłe wspomnienie ^__^
Informacja: epilog Rozważnej jest napisany od prawie dwóch tygodni.
Żegnamy się z Rogan już 24 grudnia. Kto będzie płakał razem ze mną?

4 komentarze:

  1. Niby to rozdział obyczajowy, ale przytrzymałaś mnie w napięciu. Zwłaszcza w momencie tego przeskoku z 19 marca do 30 czerwca. Już myślałam, że tam zawału dostanę.
    Rose urodziła, na całe szczęście skończyło się na strachu i jest cukierkowo i tęczowo. Oby tak do końca. Zresztą naprawdę nie mogę uwierzyć, że jeszcze 3 rozdziały i koniec. Będę tęsknić za nimi. Nie chcę końca, ale chcę wiedzieć, jak się skończy. Co Ty ze mną, Cleo, robisz, co?
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny rozdział. Na prawdę. Wzruszyłam się :') Logan i Rose tworzą świetną parę , długo czekałam na ten rozdział.
    I już czekam na następny! :)) a w temacie końca opowiadania ja będę płakać. To jest jeden z najlepszych blogów które czytam i na które rozdziały opowiadania czekam ze zniecierpliwieniem i liczę dni. Jest mi bardzo przykro że nie długo się skończy :( Szkoda że jest już blisko końca. Ale trochę jeszcze do grudnia jest :) I mam już plan po skończeniu się opowiadania przeczytam je całe jeszcze raz żeby przypomnieć sobie początki miłości Rose i Logana :)

    OdpowiedzUsuń

  3. Nie wiem czy będę płakać przy zakończeniu, ale na pewno będzie mi smutno. Zżyłam się z bohaterami przez ten cały czas i to na pewno będzie dość… dziwne, tak nagle się od nich odciąć. Ale jeszcze jest chwila czasu, żeby się z tym oswoić.
    „Trup na panelach w ogóle nie pasuje do wystroju” – haha a czy jest jakiś wystrój, do którego pasuje? :D

    Bardzo podobał mi się ten fragment w szpitalu. Czułam na sobie stres Rose i nawet przez moment bałam się czy nie szykujesz tu dla niej jakichś komplikacji. Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że urodziła szczęśliwie, bez większych przygód i że ani jej, ani dzieciakom nic nie jest. Lubię szczęśliwe zakończenia i mam nadzieję, że nic im już nie zburzy tej sielanki. Jedyne nad czym się zastanawiam, to czemu Rose nie zadzwoniła do Logana, żeby powiedzieć o skurczach? :D Ten jej spokój mnie rozwalił :D
    Pozdrawiam! ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak poza tematem, zamierzasz pisać jakieś nowe opowiadanie, gdy skończysz już to?

      Usuń

Komentarze mile widziane :)