sobota, 14 maja 2016

84 Look for the girl with a broken smile



Ironia losu - tracisz coś, gdy najbardziej tego potrzebujesz...

     poniedziałek, 26 września 2011

    Pasja. To coś, co życiu wielu ludzi nadaje sens. Czynność, która wyzwala oceany endorfin, umożliwia samorealizację. Pozwala uczyć się na błędach, poszerzać horyzonty, poznać nowych, interesujących ludzi. Może nią być, co tylko człowiek chce, byle tylko nie była ona zabójcza zarówno dla pasjonata, jak i dla jego otoczenia. Seryjny morderca to nie pasjonat brutalności, żądzy krwi. To psychopata, którego należy jak najszybciej ująć i wyizolować, by nie zagrażał społeczeństwu. Zło na ziemi trzeba tępić. Zawsze. Ale nie innym złem.
     Rachel Collins miała pasję, niezmienną od dzieciństwa - malowanie. Oddawała się temu zajęciu codziennie, nawet zmęczenie po pracy w sklepie odzieżowym w dużym centrum handlowym nie mogło powstrzymać jej przed chwyceniem za pędzel i poświęceniem malowaniu przynajmniej pół godziny. Lubiła także chwytać za ołówek lub węgiel i rysować. Tworzyła wtedy portrety mijanych na ulicy osób, wizerunki zwierząt. W artystycznym świecie zwana była pieszczotliwie koteczkiem, bo lubiła chodzić własnymi ścieżkami, a do znanych i używanych przez siebie stylów zawsze dodawała coś swojego. Jakiś szczegół, który widzieli jedynie ci, którzy potrafili go znaleźć.
     Dlaczego wyrażam się o niej w czasie przeszłym? Bo jest martwa.
     Jeszcze trzy godziny temu chodziła uśmiechnięta, z niedowierzaniem patrzyła na ludzi, którzy oglądali jej obrazy i wypowiadali się o nich w samych superlatywach. Była szczęśliwa. W Adelante Art Gallery, na drugim piętrze budynku numer dwadzieścia pięć przy Trzydziestej Pierwszej Zachodniej, wystawiono jej prace. To było coś wspaniałego, spełnienie marzeń. Najpiękniejszym dniem w życiu. Była tylko studentką historii sztuki i malarstwa, a już najważniejsze osobistości nowojorskiej bohemy i mecenasowi ją dostrzegli. Trzeba przyznać, że miała talent. Tchnęła życie
w każde dzieło, które zaskakiwało realizmem i grą kolorów. Nawet zwykła martwa natura budziła u odbiorcy niepokój przez szarość, która ukryta wśród innych barw zdominowała obraz. Rachel była wizjonerką. Komuś bardzo się to nie podobało, wzbudziło u niego zazdrość.
     Osoba ta ukryła się na schodach na wyższym piętrze. Zaczekała, aż goście opuszczą wystawę, światła zgasną, a ochroniarz będzie wartował niżej. Zakradła się do Rachel od tyłu, zatkała jej usta dłonią i zaczęła grę.
     Obrót, pchnięcie pierwsze, upadek na kolana, ból, płacz, cios wyżej, upadek na bok, próba krzyku, cios w głowę rękojeścią.
     Ofiara bezbronna, powoli odpływająca do stanu nieświadomości wywołanego przez utratę krwi. Trzecie pchnięcie. Prosto w serce.
     Patrzenie, jak dusza oddziela się od ciała. Śmierć złożyła pocałunek na czole Rachel. Odeszła, a jej ciało zaczęło stygnąć. Ale to jeszcze nie koniec. Przedstawienie musi trwać.
     Rozebrane ciało odziane zostało w białą tunikę, jaką wieki temu nosiły Rzymianki, w talii zapięty został złoty pas, zaś włosy panny Collins - piękny, naturalny złoty blond - rozpuszczone. Całe to przebranie zwłok już mogło budzić niechęć, ale zabójca na tym nie poprzestał. Z plecaka wyciągnął odpowiedni sprzęt, przesunął zwłoki pod pustą ścianę i dokonał swojego dzieła, po czym posprzątał po sobie na miejscu zbrodni i zniknął.
     Rachel Collins, dobrze zapowiadająca się artystka, rozpostarła swoje ramiona niczym skrzydła i martwa zawisła obok swoich obrazów.
     Krzyk przerażonego ochroniarza nie zdołał jej obudzić.

****

     Przewracam się na bok i zaciągam zapachem jabłek ukrytym we włosach ukochanej. Obejmuję ją ramieniem.
     - Logan?
     Noc dopiero zaczęła panować, do moich uszu dochodzi dudnienie deszczu, który przez cały dzień zapowiadały nisko wiszące, szare chmury. Przyjemnie leży mi się w ciepłym łóżku obok szatynki, taki sposób odpoczynku jest moim ulubionym.
     - Hm?
     - Jestem głodna.
     Wtuliwszy twarz w brązowe kosmyki, uśmiecham się. Nie jestem zaskoczony tym prostym stwierdzeniem.
     - Co wolisz: kiszone ogórki z miodem czy lody bakaliowe z chipsami paprykowymi? A może frytki i szejk waniliowy?
     Rose obraca się twarzą do mnie.
     - Lody. I trochę czekolady.
     Uśmiecham się do niej i całuję w czoło.
     - Już się robi, moja pani.
     Z lekką niechęcią wstaję z łóżka i ruszam do kuchni. Przywykłem już do żywieniowych życzeń narzeczonej, nasza lodówka zawsze jest dobrze zaopatrzona we wszystko, co lubi Bennett. Po szafkach pochowane są ciasteczka czekoladowe z rodzynkami i batoniki z karmelem. Mama nakazała mi rozpieszczać przyszłą żonę, by ciąża była dla niej miłym czasem. Patrząc na doświadczenie Annabelle, wziąłem sobie do serca jej rady i na razie Rosie na mnie nie narzeka. Jestem świadomy, że jej huśtawka nastrojów może dopaść mnie znienacka.
     Wyciągam z zamrażalnika kubełek lodów, z szafki biorę paczkę chipsów i tabliczkę czekolady, z szuflady wydostaję łyżkę i tak przygotowany mogę wracać do szatynki.
     Dzwoni mój telefon, zerkam na wyświetlacz, wzdycham, odkładam jedzenie i odbieram.
     - Henderson, słucham.
     - Cześć, Logan, tu Adam. Mamy trupa w galerii sztuki. Dasz radę przyjechać? W ogóle... nie przeszkadzam?
     Zerkam na kubełek ulubionego smakołyku Rose.
     - Nie, nie przeszkadzasz. Zaniosę tylko jedzenie pannie Bennett i przyjadę.
     - Okay. Jak ona się miewa?
     - Dobrze, je za dwóch i pięknieje w oczach.
     Od maja szarooka z nami nie współpracowała, teraz jej błogosławiony stan sprawia, że raczej nie będzie wzywana na posterunek. Wystarczy jej praca w laboratorium, która bardziej przypomina nadzorowanie - nie może mieć do czynienia z chemikaliami. Więc wypełnia jakieś raporty czy inne druki. To jej jedyne zajęcie, chyba że Ben uzna  pomoc psychologa za jedno z wyjść, wówczas sam zawiozę ją do pracy.
     - Pozdrów ją.
     - Jasne. Która galeria jest miejscem zbrodni?
     - Adelante Art Gallery.
     - Wiem, gdzie to jest. Będę do dwudziestu pięciu minut. Do zobaczenia.
     Rozłączam się i idę do sypialni, gdzie Rosie uśmiecha się na widok przyniesionego przeze mnie jedzenia.
     - Długo kazałeś nam czekać - mówi i kładzie dłoń na brzuchu. Zaokrągli się on jej zdaniem w czwartym miesiącu, jednak już widać, że przybrała na wadze. Nie narzekam, mam na czym zawiesić oko i co pieścić.
     - Wybaczcie mi. - Uwielbiam to, że w rozmowach jest nas już trójka. - Dostałem telefon z pracy, mamy morderstwo, muszę jechać. Poradzisz sobie?
     Szatynka rozrywa foliową paczkę.
     - Oczywiście, że tak. Włączę sobie jakiś serial i najem się tak, że oboje będziemy pękać.
     Nachylam się nad nią.
     - Kocham cię - mówię.
     Uśmiecha się.
     - Ja też cię kocham.
     Całuję ją, po czym odkrywam jej brzuch przykryty kocem.
     - Ciebie też kocham, maluszku. Opiekuj się mamą, dopóki nie wrócę, okay? Bo inaczej sobie porozmawiamy.
     Szatynka przewraca oczami.
     - Będziemy grzeczni. A ty się zbieraj, bo ci ciało za bardzo wystygnie.
     Jej czarny humor jak zwykle sprawia, że parskam śmiechem. Przebieram się, przeczesuję dłonią włosy i jestem gotowy do wyjazdu.
     - Będę niedługo - mówię i ponownie całuję kobietę. - Baw się dobrze.
     - Ty też.
     Ostatni posłany uśmiech i kieruję się do wyjścia.
     Morderco, nadchodzę.

****

          Przestronna sala, jasne oświetlenie i pewien wizualny chłód. Obrazy, nad którymi człowiek mimowolnie zaczyna rozmyślać. Wchodzę dalej i zauważam detektywów, którzy stoją przed bardzo realistycznym obrazem człowieka z rozpostartymi ramionami. Dopiero, gdy podchodzę bliżej, widzę, że to nie obraz.
     To nasz denat. Ona.
     - Cześć - witam się. - Co za dzieło.
     Przyglądam się kobiecie w tunice zawieszonej za kończyny na niedawno wbitych hakach i czuję smutek. Z pewnością była za młoda, by umrzeć.
     - Cześć. - Adam podziela mój stan, słyszę to w jego głosie. - To Rachel Collins. Dwadzieścia trzy lata. To była jej wystawa.
     Patrzę na zamocowaną obok zwłok niedużą tabliczkę, czytam jej podpis. Dziewczyna ze złamanym uśmiechem.
     - Jak zginęła?
     Przy moim boku pojawia się doktor Parish, ocenia ciało, marszcząc przy tym czoło.
     - Na pewno nie została uduszona, dożylnie także nic jej nie podano. Mogę je ściągnąć?
     Wyciągam dłoń i kłaniam się, jakbym chciał ją przepuścić.
     - Czyń swoją powinność, madame.
     Susan wymija mnie i kiwa głową na jednego ze swoich pracowników.
     - Przygotujcie worek, Greg niech mi pomoże.
     Młodzieniec kiwa głową, po czym wykonuje polecenie. Kto by pomyślał, że drobna kobieta tak dobrze poradzi sobie z rządzeniem innymi? Patolog delikatnie kładzie ciało na podłogę i dokonuje jego oględzin. Odwracam wzrok, kiedy zaczyna rozcinać szaty - nawet martwa, Rachel zasługuje na szacunek.
     Omijając wzrokiem ciało, rozglądam się po dużym pomieszczeniu. Nie widać pobojowiska, więc denatka raczej nie walczyła ze swoim oprawcą. Nie dostrzegam też plam krwi. Biorę pod uwagę możliwość jej wytarcia, chyba potrzebne będzie użycie lampy UV. Dobrze, że Susan zawsze ma ze sobą przynajmniej jedną na miejscu zbrodni. Odwracam się w stronę Adama, który rozmawia z postawnym ochroniarzem, przy drzwiach kręci się Diego. Zastanawiam się, czy właściciel lub dyrektor tego miejsca zechce tu przyjechać o tej porze, kiedy wystawa na dzień dzisiejszy jest już zamknięta.
     Podchodzi do mnie ciemnooki detektyw, jest czymś zaaferowany.
     - Nie ma śladów włamania, więc to raczej ktoś związany z galerią. Uzyskamy nagrania z monitoringu, ale najpierw ten tam musi złożyć zeznania.
     - Jacyś inni świadkowie?
     - Nie. Goście opuścili to miejsce kilka godzin temu, więc zastanawiające jest to, co tutaj robiła o tej porze.
     Zagadki, nieodłączna część każdego śledztwa. Czasami odpowiedzi ukryte są głęboko, a czasami rozwiązanie jest tuż pod naszym nosem. Jeśli praca w policji czegokolwiek mnie nauczyła, to tego, że zawsze trzeba mieć oczy dookoła głowy, pozostawać czujnym.
     Zerkam na Parish, która przywołuje mnie do siebie, podchodzę do niej i zwłok, obok których leży już przygotowany worek.
     - Masz coś? - pytam, kucając.
     - Tak, odpowiedź. Została dźgnięta nożem trzy razy.
     Choć czuję się skrępowany, zerkam na nagie ciało młodej studentki, dostrzegam rany i zaschniętą krew.
     - Zabito ją tutaj?
     - Tak podejrzewam. Nie ma śladów ziemi czy zadrapań, których mogła się nabyć przy przenoszeniu z zewnątrz. Sądzę, że świadek znalazł ją dość szybko po morderstwie, temperatura nie spadła za bardzo.
     - Któryś z ciosów był śmiertelny czy to efekt wykrwawienia?
     Kobieta wskazuje na pierś denatki.
     - Cios. Nóż wszedł wystarczająco głęboko, by przebić mięsień sercowy. Precyzja. Ale podejrzewam, że nie była przy nim w pełni świadoma, dwa poprzednie razy mogły doprowadzić do wykrwawienia.
     Biedna Rachel. Ewidentnie ktoś zadał jej śmierć z premedytacją. Tylko czy Collins na to zasłużyła? Tego musimy się szybko dowiedzieć.
     - Możesz ją zabrać.
     Susan kiwa głową i zerka na podwładnego, który bez słowa rusza na pomoc.
     - Za chwilę użyję lampy - odzywa się patolog. - Znajdziemy ślady.
     - Dzięki.
     Podnoszę się z kucek i cicho wzdycham. Na razie niewiele mamy, a to oznacza, że zanim na dobre zaczniemy śledztwo, minie trochę więcej czasu. Nie przepadam za takimi sytuacjami, wolałbym działać, zamiast prowadzić kolejne rozmowy. Ale czasami tak się nie da.
     Do galerii wpada z impetem wysoki, szczupły mężczyzna, z jego długich blond włosów kapie woda, która tworzy kałużę u jego stóp. Ubrany w ciemny płaszcz przywodzi mi na myśl człowieka handlującego w ciemnościach nielegalnym towarem. Przybliża się do mnie z wyciągniętą do uścisku dłonią.
     - Dobry wieczór. Scott Jarvis, dyrektor AAG. Co tu się, na Boga, wydarzyło?
     Ściskam mu dłoń, a pierwsze wrażenie znika. Artyści też mają w sobie coś z psychopatów - próbują oddziaływać na osąd innych, manipulują, ale zdecydowanie stylem życia wyróżniają się z tłumu.
     - Detektyw Logan Henderson, NYPD. Doszło tu do morderstwa. Zabito Rachel Collins.
     - O mój Boże.
     Nagła bladość czyni twarz mężczyzny podobną do twarzy kogoś poważnie chorego. Najwidoczniej nie spodziewał się, że sprawa dotyczy jego najnowszej gwiazdy.
     - Chce pan usiąść?
     Jarvis prawie chwieje się na nogach. Ostatnim, czego chcę, jest zemdlony osobnik. Kiwa lekką głową, daje się poprowadzić pod ścianę przy drzwiach, gdzie znajduje się jedyne krzesło nie będące częścią tej wystawy. Przydałaby się woda, którą mężczyzna mógłby wypić dla odgonienia uczucia zemdlenia, ale nie mam przy sobie butelki, pozostali obecni na sali także.
     Zanim zdążę zapytać, czy gdzieś w budynku mogę znaleźć baniak z wodą i plastikowe kubki, dyrektor wyciąga z wewnętrznej części płaszcza piersiówkę i nie mówiąc nic, ciągnie z niej potężny łyk. Patrzę na niego zszokowany, jeszcze nikt przy mnie na miejscu zbrodni nie pił alkoholu, nie byłem na to przygotowany.
     - Przepraszam - mówi cicho mężczyzna, chowając przedmiot z powrotem do kieszeni, - Po prostu trudno mi w to uwierzyć. Jak to się stało?
      Umiejętnie omija wzrokiem miejsce, skąd zabierane jest właśnie ciało Rachel. Podejrzewam wystąpienie u niego początków fazy wypierania. Może przy poznaniu szczegółów szybko przejdzie do kolejnej. Wolałbym, by uporał się z pierwszym szokiem i współpracował, tak będzie lepiej dla mnie i dla śledztwa.
     - Została dźgnięta trzykrotnie nożem, a później zawieszona na ścianie jako eksponat.
     Nie została ukrzyżowana, to jakieś pocieszenie.
     - Co za okrucieństwo. - Mężczyzna się wzdryga, po czym chowa twarz w dłoniach. - Była tylko studentką. Bardzo utalentowaną studentką. Kto mógł chcieć jej śmierci? - pyta głośno. - Przecież była lubiana.
     Wydaje mi się, że blondyn doszedł już do siebie, zaczynam więc rozmowę detektywa ze znajomym ofiary.
     - Jak długo się znaliście?
     - Jakieś trzy lata? Przyszła tu krótko po rozpoczęciu studiów, wcześniej przez kilkanaście miesięcy pracowała na kasie w supermarkecie, by mieć na czesne.
     Zazwyczaj do college'u młodzież idzie tuż po zakończeniu ogólniaka, ale zdarzają się tacy, co przez rok wolą podróżować lub pracować. Podziwiałem i nadal podziwiam tych, którzy w dorosłe życie chcą wejść w pełni niezależni.
     - Jaka była?
     - Bardzo miła, uprzejma i grzeczna. Jak każdy przejawiała chwile buntu, ale szybko udawało jej się ujarzmić tę mroczniejszą stronę natury. Jako artystka była nietuzinkowa, choć dobrze ułożona. Wychowanie na Południu zrobiło swoje.
     - Nie była stąd?
     - Nie, urodziła się i wychowała w Georgii, do Nowego Jorku przyjechała przed dziewiętnastymi urodzinami spełniać swoje marzenia.
     Jak widać, udało jej się spełnić ich część. Ale śmierci chyba nie było na jej liście rzeczy do urzeczywistnienia tak szybko.
     - Miała jakiś przyjaciół? Chłopaka?
     - Z tego, ci mi wiadomo, z nikim się obecnie nie spotykała, ale była lubiana na uczelni. Jej koleżanka z roku, Sarah Jensen, z którą Rachel mieszkała, mogłaby powiedzieć panu coś więcej.
     Sarah Jensen. Zapamiętać, wyryć w głowie, a później znaleźć do niej kontakt i umówić się na rozmowę.
     Coś mi tu nie pasuje.
     - Panie Jarvis, czy Rachel wyszła stąd po godzinie zamknięcia, czy może została na chwilę?
    Blondyn zamyśla się nad odpowiedzią.
     - Z tego, co mi wiadomo, miała zostać. Chciała sama pokontemplować przed własnymi dziełami. Wydaje mi się, że całą tę wystawę odebrała jako dziwnie realistyczny sen. Była jakaś nieobecna.
     Czyli coś mogło się wydarzyć przed otwarciem dzisiaj drzwi dla chętnych na obcowanie ze sztuką.
     - Czy byli państwo ze sobą blisko?
     Dyrektor patrzy na mnie podejrzliwie, w szarych oczach kryje się dystans. Żyjemy w czasach, kiedy tak wiele zdań ma swoje drugie znaczenie, że w końcu szukamy tego dna w prawie każdej wypowiedzi.
     - Nie byliśmy razem, jeżeli to pan insynuuje. - Nie śmiałbym. - Łączyły nas stosunki czysto zawodowe, spotykaliśmy się tylko wtedy, gdy miała nowe obrazy do pokazania. Widywałem ją najwyżej dwa, trzy razy w miesiącu.
     Więc raczej nie będzie w stanie powiedzieć mi, czy Rachel miała jakiś wrogów, tych można spotkać w każdym kręgu.
     - A czy ten wernisaż był otwarty dla każdego, czy też posiada pan listę zaproszonych gości?
     Druga opcja byłaby dla nas lepsza, grono ewentualnych podejrzanych byłoby o wiele węższe niż przy otwartym evencie.
     - Zaproszeni. Rachel chciała, by tylko ci znający się i doceniający sztukę mieli tę przyjemność obcowania z jej wewnętrznym głosem, jak to nazywała.
     Wewnętrzny głos uzewnętrzniający się na obrazach? Kiedyś pewnie wziąłbym to za gadanie wariatki, ale od kiedy mam przy sobie pewnego psychologa, niewiele rzeczy mnie dziwi. Potrafię patrzeć w szerszej perspektywie.
     - Czy mogę dostać kopię tej listy?
     - Oczywiście, mam ją w gabinecie zaraz obok sali.
     - Pójdę z panem.
     Wolę nie ryzykować, że zemdleje po drodze, poza tym nie jestem tu zbytnio potrzebny, jedynie zawadzałbym technikom przy wykonaniu pracy.
     Wychodzimy z przestronnego pomieszczenia i kierujemy się na prawo, gdzie Jarvis ma swój mały pokój. Na całe wyposażenie składa się duża szafa, biurko i dwa krzesła. Trzy ściany udekorowane są obrazami: jeden z nich to bez wątpienia kubizm, stylu pozostałych dwóch nie rozpoznaję. Nie znam się na sztuce, malarstwie i całym tym artyzmie, jestem prostym człowiekiem bez barwnych demonów siedzących mi w głowie.
     Scott przechodzi za biurko, wśród porzuconych dokumentów szuka tego, który jest nam potrzebny, po czym włącza drukarkę i tworzy dla mnie kopię.
     - Proszę bardzo, detektywie.
     - Dziękuję.
     Odbieram papier i przebiegam wzrokiem po nazwiskach, przy jednym z nich zaciskam usta. Przecież mamy wrzesień, bez spotkania z Ericiem Vaughnem nie może się on skończyć. Tym razem zrobię wszystko, by Rose nie miała z nim do czynienia. Jest to o tyle prostsze, że nawet burmistrz Vaughnowi nie pomoże - Bennett z szesnastym posterunkiem łączy jedynie umowa zlecenie, jeśli jest nam potrzebna jako psycholog. Nic więcej, jeśli chodzi o pracę; ja, Chigi i kapitan to inna kategoria.
     - Czy wszyscy ci ludzie pozostają w mieście? - Nie wiem, jaką wiedzę posiada Jarvis, ale jeżeli może się czymś podzielić, to ja chętnie skorzystam.
     - Tak mi się wydaje. Ale lepiej się upewnijcie.
     Energia, z którą przybył tutaj dyrektor, bezpowrotnie uleciała, widzę to po jego opuszczonych ramionach. Jakby niewidzialna siła potężniejsza od grawitacji ciągnęła go w dół. W takim stanie na niewiele się przyda. Bacząc na porę i tak nie ruszymy ze śledztwem.
     - Dziękuję za poświęcony mi czas. Moje wyrazy współczucia.
     Wychodzę z gabinetu, upewniam się, że Jarvis idzie w moje ślady i zamyka za sobą. Źle bym się czuł, gdybym tego nie zrobił. Z czystym sumieniem przechodzę do obszernej sali i kiwam na Diego, podchodzi do mnie.
     - Co tam?
     - Na dzisiaj kończymy. Jutro będziemy musieli się zmierzyć z gośćmi tej wystawy.
     Podaję koledze kartkę, szybko zapoznaje się z jej treścią.
     - Oż w mordę. Znowu Vaughn?
     Wzruszam ramionami na jego spojrzenie. Nie tylko mnie drażni perspektywa spotkania z biznesmenem. Wrześniowa tradycja przecież musi się wypełnić.
     - Powiesz Rose?
     Kręcę głową przecząco.
     - Nie. Wiem, że nie jest konsultantką, ale nie chcę jej martwić.
     - A co, jeśli zechce wpaść jutro na posterunek po pracy i się na niego natknie?
     To dość prawdopodobne, nieraz Bennett przyjeżdża, by z nami posiedzieć. Ale zawsze wcześniej daję jej znać, czy nie jesteśmy zajęci.
     - Lepiej jej powiedz. - Klepie mnie po ramieniu. - To będzie mniejsze zło.
   
****

     Nie wyspałem się, bo głowę miałem zaprzątniętą słowami przyjaciela. Chcę chronić Rose, dlatego nie wiem, co uczynić, by zapewnić jej lepszą ochronę. Jeśli nie będzie wiedzieć, nic nie będzie jej grozić, ale jeżeli małe prawdopodobieństwo spotkania z Ericiem stanie się rzeczywistością, będzie miała do mnie żal, o to, że nic nie powiedziałem.
     Mniejsze zło.
     Krzątam się po kuchni, piję kawę i na szybko przeżuwam kanapkę z serem. Nie jest to jakieś wyszukane śniadanie, ale dostarczy mi wystarczająco dużo energii, bym przetrwał poranek.
     Do pomieszczeni wchodzi szatynka, jej włosy są skołtunione, a ona sama wygląda mizernie. Jeśli dobrze słyszałem, przed piątą zmogła ją fala mdłości. Mam nadzieję, że szklanka wody ustawiona na szafce nocnej choć trochę pomogła.
     - Cześć - wita się ze mną cicho. - Wyglądasz koszmarnie.
     Zauważyłem to w lustrze. No cóż, jestem zwykłym człowiekiem, zdarza mi się tracić swój urok i piękno.
     - Ty nie jesteś lepsza - odgryzam się. Dobrze wiem, że złośliwość bierze się z niewielu przespanych godzin, szatynka powinna to dostrzec.
     - Tylko u mnie jest to wynik przechodzenia pierwszego trymestru ciąży, u ciebie... Wydaje mi się, że czymś się martwisz.
     Zna mnie na tyle dobrze, by poprawnie rozczytać mój stan. Wzdycham.
     - Mamy martwą artystkę, musimy przesłuchać grupę ludzi, którzy wczoraj oglądali jej prace na wystawie w galerii. Jedną z tych osób jest Eric Vaughn.
     Ręka szatynki zastyga w połowie drogi, kubek wypełniony kawą raczej nie rozumie, dlaczego nie dotarł do ust kobiety.
     - Znowu on?
     Spodziewałem się takiej reakcji.
     - Oczywiście nie biorę w tym udziału, prawda? - pyta mnie, uważnie obserwując.
     - Jasne, że nie. Nic cię praktycznie z posterunkiem nie wiąże, nie ma podstaw, by miał żądać twojej obecności.
     - Chwała niebiosom. Chociaż miło byłoby utrzeć mu nosa.
     Uśmiecham się do niej. Przyjęła tę wiadomość i przeszła nad nią do porządku dziennego. Liczę na to, że Vaughn nie doprowadzi do żadnej konfrontacji z moją narzeczoną.
    - Czy uda się wam uporać przed końcem tygodnia?
     Przypatruję się ukochanej, nie wiem, skąd to pytanie, jaki ma cel.
     - Nie wiem. Dlaczego pytasz?
     - Mieliśmy jechać na USG.
     No tak. Mam zobaczyć swoje dziecko po raz pierwszy. Czyni mnie to podekscytowanym, ale jednocześnie przerażonym nową rzeczywistością.
     - Postaram się uporać z tym na czas. - Podchodzę do niej i całuję w czoło. - Postaram się, pani Bennett.
     - Henderson - mówi twardo.
     Unoszę brew.
     - Znowu zaczynasz - zauważam.
     - Nie, to ty nadal nie rozumiesz. - Odwraca się do mnie plecami. - Przyjmę twoje nazwisko, moi kuzyni zadbają o przedłużenie rodu Bennettów.
     Przewracam oczami. Od kiedy wiemy o ciąży, toczymy małą walkę o to, jakie nazwisko po ślubie będzie nosiła Rose. Ja upieram się przy pozostaniu przy panieńskim - niewielu jest tu Bennettów - szatynka chce być Hendersonem, o kompromisie i podwójnym nazwisku nie chce słyszeć. To dziecinne kłócić się o taką kwestię, a mimo to się kłócimy.
     Muszę zapytać Adama, czy mieli z Grace taki sam problem.
     Odkładam kubek i wymijam dwudziestotrzylatkę, przechodzę do przedpokoju, gdzie nakładam na siebie kurtkę - deszcz nie ustaje w swojej pracy. Wychylam się lekko, zdziwiony, ze kobieta nie poszła za mną, zazwyczaj rano czule się żegnamy. 
     - Rose, jesteś zła?
     Zero odpowiedzi. Czyli mam przekichane.
     - Kochanie, wychodzę.
     - To idź. Miłej pracy. Przekaż temu narcystycznemu biznesmenowi, że żywcem mnie na posterunek nie zaciągnie.
     Uśmiecham się. Wredna strona jej natury zawsze mnie uwodzi. Nie potrafię też obejść się bez codziennego rytuału, więc wracam do kuchni i nie zważając na chmurne spojrzenie Rose, całuję ją.
     - Kocham cię, Bennett.
     - Wypchaj się, Henderson.
     Dotykam jej brzucha, po czym odwracam się na pięcie i wychodzę z mieszkania. Sprawę nazwiska jeszcze przemyślę, teraz ważne jest złapanie kolejnego mordercy.
     Zło, uważaj. Nadchodzi strażnik pokoju.




2 komentarze:

  1. Kolejna ciekawa sprawa. Początek sugeruje kilka rzeczy co do tożsamości mordercy. I teraz seryjny czy ktoś miał coś do ofiary? A może łączenie obu tych możliwości? Ciekawe.
    Znowu Vaughn? Czy on nie ma co z życiem robić, tylko przecinać je drogami z Szesnastym Posterunkiem? Czuję napływ irytacji przy okazji następnego rozdziału. Logan, trzymaj się.
    Rose, zachcianki i wojenka o nazwisko - urocza doza codzienności.
    Czekam na ciąg dalszy.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. „szybo” – szybko
    Coś mi nie pasuje;D Najpierw w wypowiedzi tego dyrektora pojawia się „ Przecież nie miała żadnych wrogów.”, a potem w myślach Logana piszesz: „Więc raczej nie będzie w stanie powiedzieć mi, czy Rachel miała jakiś wrogów”. Na to pytanie odpowiedź już padła.
    „ pomieszczeni” – zjadłaś ‘a’
    „ Przyjęła tę wiadomość i przeszła nad nią do porządku dziennego” – w sumie nie bardzo rozumiem czemu Rose miałaby się przejmowć tym Ericem. Fakt, że napsuł im trochę nerwów, ale to było dawno temu. O ile się nie mylę minęło od tego czasu kilka(naście) miesięcy, więc emocje chyba zdążyły już opaść. Zdziwiłabym się, jakby nagle od nowa zaczęli się nad tym roztrząsać. Poza tym Rose chyba uważa, że Eric po raz kolejny będzie jakoś o nią zabiegał, a mnie się wydaje, że nie. W końcu ile można…
    „ Przewracam oczamio” - oczami

    Dziwię się, że Logan nie chce, by Rose nosiła jego nazwisko. No i co z tego, że jest mało Bennetów? Ja mam na ten temat dość staromodne zdanie i uważam, że żona powinna zmienić nazwisko na męża po ślubie. Ewentualnie mieć dwa, jeśli panieńskie jej się szczególnie podoba. Logan chyba też powinien tego chcieć. Zaskoczył mnie, serio.
    Natomiast sprawa wydaje się być naprawdę ciekawa. Sam sposób zabójstwa, ułożenia ciała i ten napis świadczą o niezwykłej zaciętości mordercy i dobrym przygotowaniu. Musiał to długo planować, bo takich rzeczy nie robi się pod wpływem chwili. Musiała mu bardzo zajść za skórę… Tylko czym?
    A ten dyrektor jak dla mnie jest trochę podejrzany. Niby widywał się z zabitą tylko trzy razy w miesiącu, a mimo to wie z kim mieszka, z kim się koleguje, wiedział, że nie miała wrogów… Śmierdzi mi to xD

    Czekam na kolejny! ;*

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane :)