piątek, 29 lipca 2016

90 I'll show you how to win



Kochać jest rzeczą bardzo trudną, ponieważ jest to długa walka człowieka, którą to on powinien wygrać.


     Po gorszych czasach powinny przyjść te dobre. Naiwne wierzenie tych, którzy zawsze wolą widzieć dobre strony. W tym świecie nie da się być jednak wiecznym optymistą. Nigdy nie ma na tyle dobrze, by coś nie mogło się popsuć przez nieprzemyślane decyzje swoje czy kogoś innego, które mają wpływ także i na to życie. Nie da się cały czas patrzeć przez różowe okulary, bo kiedyś nadejdą ciemne chmury, które przysłonią słońce. Nie ma stałości, trzeba to zrozumieć.
     Niebo płacze nad moim losem. Przynajmniej tak tłumaczę sobie to, że od wczesnego wieczora przez całą noc i poranek woda leje się istnymi strumieniami. Siedzę przy oknie i patrzę na ulicę, którą przemierzają nowojorczycy skryci pod szarymi parasolami. Jest poniedziałek, trzeci października, dziesiąta rano. Od trzydziestu ośmiu godzin nie widziałam Logana, tak długo też nie miałam z nim kontaktu. U dwójki detektywów oraz agenta federalnego ten czas wynosi trzydzieści godzin. Nie mamy żadnego tropu, możemy jedynie prześledzić billingi Michelle Filion i dojść do tego, czy nasza była koleżanka z pracy należy do Benedetiere Company. Jeśli tak, to obiecuję, że wydrapię suce oczy. Dobrze wiedziała, przez co przeszliśmy, a mimo to skusiła się na pracę dla człowieka, który próbował mnie zabić dla zemsty. Co za chorzy ludzie.
       Nie czuję wyrzutów sumienia z powodu tego, że Chase i Gomez musieli w niedzielę stawić się na posterunku, to przecież nie jest nic nadzwyczajnego - w końcu morderstwa zdarzają się codziennie. Mogę je czuć jedynie wobec Matta. Pewnie zakładał, że te kilkanaście dni spędzi z rodziną i powłóczy się po Wielkim Jabłku, a nie będzie szukał skazanego psychopaty, ale skąd mogliśmy wiedzieć, że to się wydarzy? Nie jestem jasnowidzem, moi przyjaciele też nie.
     Staram się nie myśleć o tym, gdzie teraz może być Logan, bo te wszystkie czarne scenariusze zjedzą mnie żywcem. Nie mogę dać się panice czy lękowi, bo zakłócą mój osąd, sprawią, że porzucę wszystko inne, byle tylko odnaleźć narzeczonego.
     Ale czy tak właśnie nie jest? Siedzę wpatrzona w okno i czekam na jakikolwiek znak, że coś odnaleziono, jakiś drobny trop, który zaprowadzi nas kolejny krok dalej. Nie chcę wierzyć, że jedynie Michelle jest naszą jedyną poszlaką, to nie może być aż tak trudne. Przecież stanowimy zespół, który świetnie sobie radził w podobnych sytuacjach. Dlaczego teraz, do cholery, nic nam nie wychodzi?!
     Dzwoni telefon. Nie reaguję, choć w podobnej sytuacji inni ludzie pewnie rzucają się do słuchawek z nadzieją, że to ktoś z informacją o zaginionym członku rodziny. W moim przypadku tak nie ma. Wiem, że jeszcze nie odnaleziono Logana, moje serce tak mi mówi. Sięgam po przedmiot, kiedy po raz rugi zaczyna wygrywać znaną mi melodię. Mam nastrój na łzy, radosny dzwonek nie jest odpowiedni.
     - Bennett - odzywam się, gdy udaje mi się zebrać na odwagę i odebrać połączenie. Złe przeczucie pozostaje złym przeczuciem.
     - Cześć, Rose, tu Matt. Jak się czujesz?
     A jak mogę? Która opcja jest dopuszczalna: fatalnie, ale znośnie czy może tak źle, że pora umierać? Nie mogę powiedzieć, jak jest w istocie, bo to może skutkować odsunięciem mnie od tego wszystkiego, a na to nie powinnam pozwolić. Muszę być czynna przy tych poszukiwaniach, inaczej zwariuję. Już jestem tego bliska: mam ochotę rozwalić wszystkie meble w mieszkaniu, powyrzucać je przez okno i cały czas krzyczeć. To nie są normalne chęci, ale w tej chwili jestem daleka od normalności.
     - Źle - odpowiadam lakonicznie bez wchodzenia w szczegóły, bo to zbędne. Wyobraźnia powinna działać. - Czy coś się stało? Jesteś na posterunku?
     W mojej głowie pojawia się myśl, że detektywi coś odkryli. Coś istotnego, co zbliży nas do uratowania Logana. Nadzieja w moim sercu dostaje nagły zastrzyk energii.
     - Nie, nie jestem, ale to chyba kwestia czasu. Siedziałem tak sobie i myślałem o tym porwaniu i dotarło do mnie, że chyba wiem, gdzie może być mój kuzyn. Może nie dokładnie gdzie, ale chyba damy radę zawęzić ten obszar. Stoker odziedziczył jakieś nieruchomości po ojcu, prawda? A czy nie można by się im przyjrzeć i je zlokalizować?
     Serce dudni mi w piersi, kiedy przyswajam słowa mężczyzny. To może być to. Poza sprawdzaniem Michelle powinniśmy sprawdzić także Stokera, w końcu dobrze wiemy, że to on stoi za tym wszystkim. Dlaczego mamy się ograniczać? Musimy się spieszyć, każda minuta jest tu na wagę życia.
     - Dobry pomysł - przyznaję, kiwając głową, czego agent fizycznie nie może dostrzec. - Poinformowałeś już Chase'a i Gomeza?
     - Jeszcze nic im nie mówiłem, najpierw chciałem podzielić się tym spostrzeżeniem z tobą. Co o tym myślisz?
     W chwilach presji, strachu czy bólu trudno jest czasem o racjonalne myślenie, zdrowy rozsądek przyćmiony jest przez gamę emocji, a jakiekolwiek logiczne rozważanie prawie nie ma racji bytu. Dobrze jest mieć wtedy obok siebie kogoś, kto nie da się uczuciom, ruszy głową, dostrzeże to, co może być dobrym punktem zaczepienia. Dlatego cieszę się, że Matt do mnie zadzwonił. Dzięki jego czujności i kreatywności możemy wejść na ring i działać, co oznacza, że nie będę musiała siedzieć dłużej w mieszkaniu. Jestem mu za to bardzo wdzięczna.
     Wstaję z krzesła i przechodzę do przedpokoju, milczę, z czego nie zdaję sobie sprawy, dopóki agent się nie odzywa:
     - Rose, jesteś tam?
     - Tak, jestem, wybacz. Wydaje mi się, że to może być dobry początek. Zadzwoń do chłopaków, za pół godziny będę na posterunku. Do zobaczenia.
     - Jasne, do zobaczenia. Działajmy!
     Uśmiecham się odrobinę na ten okrzyk agenta. Czuję, że wstępują we mnie nowe siły. Nie poddam się. Będę walczyć i wygram. Utrę nosa Stokerowi raz na zawsze.
     W ekspresowym tempie doprowadzam się do porządku i opuszczam mieszkanie. Zbiegam na dół z głośno bijącym sercem, pełna niepokoju, ale też niegasnącej nadziei. Wypadam na zewnątrz i zarzucam kaptur na głowę. Nieustępliwy deszcz towarzyszy kolejnym godzinom tego dnia, otulając miasto płaszczem melancholii, która dopada także moje dzieci. Bliźniaki są spokojne, tak mi się przynajmniej wydaje. Trudno jest mi to racjonalnie wytłumaczyć, ale wytworzyła się już między nami więź. Nie wiem, czy inne matki tak mają, ale ja tak i jest to jedno z najbardziej niesamowitych zjawisk, jakich w życiu doświadczyłam.
     Wsiadam do samochodu i ruszam na posterunek. Jeśli mamy szansę zrobić krok w stronę rozwiązania, to ja z chęcią z niej skorzystam.
     Po kilkunastu minutach zajmuję jedno z miejsc parkingowych i wbiegam do budynku, korzystając z windy - wcześniejszy bieg mnie zmęczył - docieram na szóste piętro. Wchodzę do naszego biura i z uśmiechem godnym kogoś knującego coś złego, pytam kolegów, którzy już dotarli:
     - To jak, panowie? Ruszamy z akcją ratunkową?
     Zaskoczeni moim entuzjazmem kiwają głowami. Pora brać się do roboty. Koniec z czarnymi myślami. Póki żyję, będę walczyć. Tego nauczył mnie mój ukochany - największy wojownik, jakiego znam. Teraz pokażę światu, jak wygrywa się w stylu Roseann Henderson.

~*~

     Muszę przyznać, że moja oprawczyni dobrze przygotowała się do swojej pracy, jej tortury naprawdę na mnie działają. Po wielu falach lodowatej wody przyszedł czas na dręczenie ciepłem. Michelle ma się dobrze - wyszła z pokoju zaraz po tym, jak wstawiła do niego przenośny piecyk gazowy - a ja pocę się coraz bardziej. Czuję przy tym, że przeziębienie staje się dużo bardziej prawdopodobne. Kiedy detektywi mnie stąd uwolnią, pewnie będę kichał niczym alergik w maju i prosił o chusteczki. Przynajmniej Rose będzie miała powód, by bardziej się o mnie troszczyć.
     Staram się oddychać spokojnie, ale zamiast tego mam coraz bardziej wysuszone gardło. W pomieszczeniu unosi się nieprzyjemny odór potu oraz - za co mi wstyd - moczu. Trudno jest wytrzymać w zamknięciu kilkadziesiąt godzin z pełnym pęcherzem. Przynajmniej Michelle nie nachodzi mnie już tak często, jakiś plus.
     Nie myślę o tym, co poczynają Rose i detektywi, potrafię jedynie żywić nadzieję, że prędzej czy później uwolnią mnie z tego przedsionka piekła. Tymczasem życzę sobie tylko, by wreszcie wyłączono ten cholerny piecyk. Wystarczy, już kręci mi się w głowie. I w nosie.
     - Apsik!
     Kicham, a to wstrząsa odrobinę pomieszczeniem i sprawia, że sznur na moich nadgarstkach luzuje się. Jestem tym faktem zaskoczony, jednocześnie wstępują we mnie nowe siły. Płomień z pieca nie daje zbyt dużo światła, ale podczas kolejnych wizyt mojego kata zdołałem zauważyć, że poza krzesłem, na którym siedzę, nie ma tu innych mebli. Oznacza to, że w sytuacji uwolnienia się nie mam miejsca na ukrycie. Nie ma tu także gdzie trzymać broni, więc nikt nie dopadnie do mnie z wyciągniętą z szuflady lufą.
     Poruszam odrobinę rękami, sznur nadal krępuje nadgarstki, ale nie robi tego za mocno. Zdarta skóra odrobinę mnie drażni, ale przynajmniej już nie krwawi. Przy tej temperaturze i tak czuję pieczenie. Tortury trwają nawet bez obecności oprawcy.
     Jeśli uda mi się rozwiązać ręce, a później to samo uczynić z nogami i wstać, upadnę. Jestem słaby, głodny i spragniony, z czego Michelle doskonale zdaje sobie sprawę. Czeka na moje załamanie, liczy na to, że pozbawiony sił będę łatwiejszym celem do zniszczenia. Może próbować, na razie w ogóle jej nie ufam. Nie mam też zamiaru się poddawać. Dum spiro, spero*.
     
Coraz bardziej kręci mi się w głowie, zaprzestaję więc tarcia o siebie sznura. Muszę się oszczędzać. Gdy po raz enty Filion wchodzi do pokoju, nie poruszam się. Czuję się jak kurczak w piekarniku, który - choć martwy - czeka na wyciągnięcie z niego. Czeka na wytchnienie.
     - Jak się miewasz? - pyta, a ja pewnie przewróciłbym teraz oczami, gdybym miał na to wyjątkowo dużo chęci.
     - Na pewnie nie czuję się jak zdrajca - odgryzam się ze złośliwym uśmiechem na ustach. Humor, mimo bardzo kiepskiego położenia, nadal się mnie trzyma. Ciekawe na jak długo.
     - Ha, ha, ha, bardzo śmieszne. - Jad wypływa z ust mojej byłej koleżanki z pracy. Nadal nie rozumiem, co tak bardzo ją zmieniło. Nie jestem pewien, czy chcę wiedzieć. - Nie masz jeszcze dość? Dość udawania, że się trzymasz i nadal wierzysz w swoją nieskazitelną, idealną Rose? Jej tu nie ma. Do tej pory tutaj nie dotarła. Być może nawet nie zaczęła cię szukać, wciąż będąc na imprezowym kacu po swoim wieczorze panieńskim. Nie przyjdzie po ciebie. Nigdy więcej jej nie zobaczysz. To smutne, prawda?
     Nie wierzę w ani jedno jej słowo. Nie jest to wynikiem tego, że w mojej głowie mój związek to bajka. Chodzi o to, że znam Rose, wiem, jakie uczucia do mnie żywi, jaka jest. Ma swoją listę wartości, strzeże i chroni to, co jest dla niej naprawdę ważne. Jeśli kocha, to na zawsze. Właśnie to nas połączyło swojego czasu i dało mi szansę na przeżycie najwspanialszej przygody mojego życia.
     - Pewnie zastanawia się, jak skutecznie skopać ci tyłek, i dlatego jeszcze się tu nie zjawiła, planowanie zabiera trochę czasu.
     Nie reaguje na tę złośliwą uwagę, słyszę za to dziwny pstryk i płomień przy piecyku znika. Znowu wszędzie panuje całkowita ciemność. Do moich uszu dociera odgłos kroków, Michelle przechodzi za moje plecy. Tym razem mam już wyraźniejszy obraz tego, jak przedstawia się droga do drzwi. Nie wiem tylko, dlaczego kobieta jest tak blisko. Mój smród jej nie zraża?
     Blondynka rozwiązuje mi ręce oraz kostki, zaskoczony nie ruszam się z miejsca, co irytuje Michelle. Prycha cicho.
     - Cuchniesz, Henderson. Wstawaj, sama cię nie przeniosę.
     Jestem tak zesztywniały, że nie potrafię ustać na nogach i upadam, a Filion ani myśli mi pomóc. No cóż, na jej miejscu też miałbym opory przed dotykaniem kogoś, kto śmierdzi jak bezdomny. Opieram się na rękach i oddycham głęboko. Nagła zmiana położenia uwalnia adrenalinę, przez którą moje serce bije szybciej. Odrobinę nieprzyjemne uczucie, kiedy wokół panuje zupełna ciemność niczym we wnętrzu egipskiej piramidy.
     - Długo jeszcze będziesz się nad sobą użalać? - dochodzi mnie jeszcze jeden głos. Wzdrygam się. Dawno go już nie słyszałem, a zbytnio za nim nie tęskniłem.
     W całej swej słabości nie pomyślałem o tym, że może się tu zjawić. A powinienem. Mogę się założyć, że cały ten Sajgon to jego pomysł. Chory jak on sam. Staram się podnieść, ale nie daję rady, za co obrywam lekkiego kopniaka w brzuch od Michelle. Jęczę.
     - Nie słyszałeś? - prawie krzyczy, wypluwając z siebie jad. Musi mnie naprawdę nienawidzić. - Szef kazał ci wstać!
     Właściwie to pytał, jak długo chcę się nad sobą użalać. Odpowiedź, że całą wieczność chyba by mu się nie spodobała. A poza tym nie łatwo jest podnieść się z podłoża komuś, kto nie jest do tego fizycznie zdolny.
     - Słyszałem - mówię mocno zachrypniętym głosem. Przez tyle godzin siedzenia w zamknięciu zaledwie dwukrotnie zostałem napojony i to w dodatku cuchnącą wodą. Ohyda. - Ale tutaj jest mi wygodnie.
      Próba bycia zabawnym nie jest może najskuteczniejszą bronią, ale innej nie mam. Raczej nie wyciągnę z nicości żadnego pistoletu. Jestem bezbronny, ale mimo to chcę walczyć. Co za paradoks.
     - Zabawne - odzywa się Stoker, słyszę, jak postępuje naprzód, jest o wiele bliżej mnie. Przełykam ślinę. - Nawet w obliczu śmierci chcesz być sarkastyczny. Twoje odejście musi być spektakularne, co, detektywie? - Śmieje się przez chwilę. - Już widzę to epitafium na nagrobku: "Umarł z ironią na sinych ustach".     Jak dla mnie brzmi to dobrze, ale może się nie znam?  Poezja i sztuka nie są dla mnie zrozumiałe.
     Unoszę się odrobinę i stękam. Michelle chwyta mnie pod pachę i dźwiga. Nadal pogrążony w bólu staję jako tako na nogach i pozwalam się prowadzić w stronę wypełnionego światłem przejścia. Mrużę oczy, gdy przechodzimy do drugiego pokoju, wstrzymuję oddech, kiedy chłodny wiatr owiewa moją twarz po wyjściu z budynku.
     Niedługo jest mi dane cieszyć się powrotem do świata. Na moją głowę zarzucony zostaje narzucony wełniany worek, a mnie ktoś wpycha do samochodu. Po chwili ruszamy, a mnie żołądek podchodzi do gardła i nie jest to jedynie wina głodu. Nie mam pojęcia, dokąd zmierzamy. Oznacza to, że nie tak łatwo będzie mnie też wyśledzić.
     Cholera. Pozostaje mi ufać, że Rose i chłopcy dadzą radę. Że za chwilę będziemy znowu razem, a Stoker naprawdę zacznie gnić w więzieniu.
     Nadzieja matką głupich, ale umiera ostatnia.

~*~

     Wdech. Jeden. Wydech. Dwa. Wdech. Jeden. Wydech. Dwa.
     Stara metoda relaksacyjna nie działa już tak, jak dawniej. Wydaje mi się, że to dlatego, iż towarzyszą jej zupełnie inne uczucia. Nie smutek i żałoba, lecz przejmujący, psychiczny ból i nieznośny lęk.
     Patrzę przed siebie niewidzącym wzrokiem, staram się dojść ze sobą do ładu, ale nie potrafię. Niepewność i bezradność powoli zatapiają nóż w moim sercu. Boję się, że zaraz umrę. 
     Siedzę tak już od dobrej godziny, nie potrafię zmusić się do jakiejkolwiek aktywności. Zamieniłam się w robota, który nie posiada zdolności odczuwania. Tak bardzo nie przypominam teraz siebie, że jestem pewna jednego: każdy, kto wszedłby do biura - nawet moi koledzy - ujrzałby zupełnie obcą sobie kobietę, i zapytał, kim jestem. Nie umiałabym odpowiedzieć na to pytanie.
     Adam prycha cicho, czym zwraca na siebie moją uwagę. Patrzę na niego, by po chwili znowu zapatrzyć się w punkt przed sobą. Potrzeba czegoś podobnego do bomby, aby obudzić mnie z tego letargu. Najlepiej byłoby ustawić przede mną Logana, bym mogła rzucić mu się na szyję i nie martwić o nic więcej.
     Obok mnie przechodzi Matt, ma zatroskany wyraz twarzy. Zatrzymuje się przy biurku kuzyna i dotyka jego blatu. Czuję łzy w oczach. To wygląda jak pożegnanie. A nie powinno nim być.
     - Dobrze się czujesz? - pyta, a ja ledwie przyswajam jego słowa. Apatia obezwładniła moje komórki. - Rose, chcesz jechać do domu?
     Powoli, kontrolując się, kręcę przecząco głową. Nie dam rady prowadzić samochodu, a w pustym mieszkaniu szybko zwariuję. Nie, muszę się trzymać, a jest to możliwe chyba tylko na posterunku.
     - Zostaję - oznajmiam, a mój głos także mojego nie przypomina. Nic nie jest na swoim miejscu. - Mamy coś?
     Diego, który do tej pory krył się za swoim miejscem pracy, wychyla się i z poważnym wyrazem twarzy mówi:
     - Mamy listę, pozwól nam ją sprecyzować. Selekcja trochę potrwa.
     - A nie ma na tej liście czegoś dziwnego? - pytam, unosząc dłoń i wsuwając kosmyk włosów za ucho. Nawet ten ruch przypomina gest robota. Człowieczeństwo zamknęło się na cztery spusty gdzieś głęboko w mojej duszy.
     Gomez pisze coś na komputerze, czyta i kiwa głową.
     - Mam pięć lokalizacji, które oficjalnie nie są w żaden sposób użytkowane. Zaraz spiszę adresy i będziemy mogli zaczynać.
     Przytakuję. Pragnę działać, nic więc dziwnego, że szybko podrywam się z miejsca. Nie pozwolę zamknąć się w klatce, nie jestem żadnym kanarkiem, któremu nie należy się wolność. Mam prawo do szczęścia, a właśnie odebrano mi osobę, przy której jetem najszczęśliwsza. Chociaż czuję się słabeuszem, szukam w sobie wojownika, którego odnalazł we mnie Logan, gdy musieliśmy stawić czoła wszelkim przeszkodom uniemożliwiającym nam bycie razem.
     Wyczuwam na sobie spojrzenie Matta, odwzajemniam je. Agent może chcieć wyperswadować mi pomysł na udanie się w teren, ale pewnie domyśla się, jak bardzo zdeterminowana jestem. Poruszę niebo i ziemię, wydostanę ukochanego z rąk oprawcy.
     Do biura dziarskim krokiem wchodzi kapitan Jones. Unoszę brew. Takie wejście nie przystoi komuś, kogo pozbawiono najlepszego pracownika. Przynajmniej tak mi się wydaje.
     - Jak leci? - pyta Ben, czym wzbudza niepokój u detektywów, Adam bacznie obserwuje przełożonego. - Układa się coś czy nie za bardzo?
     Garnitur na ciele mężczyzny może mylić. Nie zachowuje się jak zazwyczaj. Nie przypomina siebie. A to obudzi podejrzenia u każdego.
     Chase odchrząkuje i podchodzi do kapitana.
     - Wybacz, Ben, ale czy ty się dobrze czujesz?
     Jones wybucha niepohamowanym śmiechem, który w ogóle nie pasuje do sytuacji. Spinam się, gdy podchodzi do tablicy i zapoznaje się z zapisaną na niej treścią. Kiwa się przy tym w przód i w tył niczym dziecko nudzące się przed oglądanym w muzeum eksponatem.
     Właśnie. Niczym dziecko.
     Choć stoję od kilku minut, dopiero teraz zbliżam się do mężczyzny. Spoglądam mu w twarz, staram się dostrzec jego oczy. Jeśli Jones naćpał się jakąś substancją - a tego nie wykluczam - lepiej wiedzieć, co to było. Trzeba będzie się nim zająć, w takim stanie nie będzie dla nas żadnym wsparciem. A potrzebujemy kogoś, kto nas poprowadzi, kto będzie nam oświetlał nam drogę.
     Jestem zawiedziona, gdy dostrzegam rozszerzone źrenice. Moje podejrzenie może nie być tylko teorią.
     - Kapitanie, czy pan coś brał? - pytam, a Jones śmieje się jeszcze głośniej. Mogę brzmieć jak ktoś szukający problemu tam, gdzie go nie ma, ale tylko takie wyjaśnienie przychodzi mi na myśl.
     Ben nadal się śmieje, Gomez zbliża się do niego od drugiej strony, kapitan jest teraz otoczony. W razie czego Meksykanin zdoła go powalić. Taką mam nadzieję.
     - Nie, Rosie - odpowiada przeciągając samogłoski, co brzmi komicznie w ustach ponad pięćdziesięcioletniego mężczyzny. - Ja tylko piłem kawę.
     Prostuję się gwałtownie. To niemożliwe. Przecież już przez to przechodziliśmy! Stoker dostał się na posterunek jako świadek pewnej sprawy i korzystając z okazji, dorzucił truciznę do puszki z pitą przeze mnie herbatą. Wówczas po raz pierwszy byłam bliska śmierci. Wciąż mnie to prześladuje, przez pewien czas miałam awersję do tego napoju i zaspokajałam pragnienie wodą. Kawy mi zabroniono. To były ciężkie tygodnie. Po postrzale było jednak znacznie gorzej.
     Robben reaguje szybko, doskakuje do kapitana i potrząsa nim za ramiona.
     - Gdzie jest kubek? Gdzie go dałeś?
     Jones się już nie śmieje, patrzy na agenta federalnego szeroko otwartymi oczami, jakby widział go po raz pierwszy w życiu.
     - Gabinet. Jest w gabinecie.
     Matt rusza w stronę wyjścia, rzuca przez ramię:
     - Chase, dzwoń do waszego technika. Trzeba wykonać zadanie.
     Adam kiwa głową i chwyta za słuchawkę. Kolejne minuty nie przybliżają nas do odpowiedzi. Na chwilę przestaję oddychać.
     Wstrzymany oddech nie jest czymś dobrym dla dzieci, mogę przysiąc, że właśnie przed chwilą niespokojnie się poruszyły, choć na to zdecydowanie za wcześnie. Czuję, jak do oczu napływają łzy frustracji i strachu, nie mogę dać im popłynąć, muszę być twarda.
     Z lewej strony dochodzi dźwięk przesuwanego ciężaru, zerkam na Diego, który chyba zapomniał swojej maści na hemoroidy, tak często zmienia położenie tyłka na krześle, gdzie przysiadł po wyjściu Matta. Poziom niepokoju wskakuje na nowy, wyższy poziom.
     - Co jest? - pytam, a mój głos się łamie. Mury mojego zamku niedługo mogą runąć.
     - Dostaliśmy komunikat. - Chrząka. - "Niewiele trzeba, by złamać człowiek" - czyta. - "Przekonajcie się, o czym mówię, zaglądając pod ten adres. Z uszanowaniem - J.S."
     Krew zamiera mi w żyłach. Właśnie tak zaczynał się jeden ze złych scenariuszy stworzonych przez mój mózg: dostajemy adres od porywacza, a gdy pod niego docieramy, odnajdujemy zwłoki.
     Mam ochotę krzyczeć.
     - Okay. - Matt pojawia się z powrotem, ma opracowany plan. - Chase, Gomez, bierzemy wsparcie i jedziemy tam. Rosie zostanie z kapitanem, poinstruujesz Phila i wezwiesz lekarza. Powodzenia.
     Jęczę w akcie protestu, agent to słyszy, patrzy na mnie.
     - Jadę z wami - mówię, ale nie brzmię przekonująco.
     Robben kręci głową.
     - Nie, zostajesz. - Zbliża się do mnie, kładzie dłonie na moich ramionach. - Ty i Logan pokazaliście, jak walczyć, gdy chodzi o to, co najważniejsze w życiu. Pozwól mi pokazać, jak wygrywa się podobne pojedynki. Swoje walki już wygrałaś, zaś to jest sprawa nas wszystkich. - Uśmiecha się blado. - Wszystko będzie dobrze.
     Nie wydaje mi się, nie mam jednak szansy odpowiedzieć, mężczyźni w pośpiechu opuszczają biuro. Pozostaje mi jedynie wykonać powierzone zadanie i modlić się, by gorzej już nie było.

~*~

     Gdy detektywi i Robben docierają pod wskazany adres, zaczyna zmierzchać. Mężczyźni opuszczają pojazd i kierują się w stronę jedynego budynku w okolicy. Wokół panuje cisza niczym na pustkowiu, gdzie jedynym gościem bywa tylko wiatr. Całej trójce towarzyszy niepokój, nie wiedzą, czego się spodziewać, a nie chcą spekulować, nie czas na to.
     Fizycznie odpowiednio przygotowani, z kilkuosobowym wsparciem, z wyciągniętymi przed sobą pistoletami gotowi oddać strzał, jeśli zajdzie taka potrzeba, posuwają się powoli naprzód. Każdy nierozważny krok może uruchomić snajpera, którego Stoker pewnie gdzieś zostawił, akcja tutaj nie może być za łatwa. 
     Matt wchodzi do środka jako pierwszy, światłem latarki omiata wnętrze. Dwa pomieszczenia. Kierowany złym przeczuciem przechodzi do dalszego pokoju, gdzie natyka się na pozostawione na podłodze ubrania. Patrzy na nie i blednie. To ubrania Logana, w których był na swoim wieczorze kawalerskim
     Agent unosi dłonie, chwyta się za głowę.
     - Czysto z przodu! - krzyczy Diego, ale federalny go nie słyszy.
     Rejestruje wszystko, co jest w tym pokoju, daje się powalić przez odór. Kuca, a w jego oczach pojawiają się łzy.
     - Co oni ci zrobili? - pyta powietrze. - Gdzie cię zabrali, kuzynie?
     Ta informacja musi pozostać poza ich zasięgiem jeszcze przez pewien czas.
     Póki Jamie Stoker nie zdecyduje inaczej.
_____________________________________
Cytat: Michel Quoist
* (z łac.) Póki oddycham, mam nadzieję.




      

3 komentarze:

  1. Początek dawał nadzieję, że coś się ruszy. Stoker i Filon nawet już nie są zabawni. Raczej nudni i pretensjonalni. Logan pomimo sytuacji, w której się znalazł, nadal się trzyma, więc jest nadzieja. Jednak każesz nam poczekać na ciąg dalszy do następnego rozdziału.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. „nie jestem kanarkiem, któremu nie należy się wolność” – trochę niefortunne porównanie. Bo niby czemu kanarkowi nie należy się wolność? Należy, a że ktoś go złapał do klatki, to już inna sprawa.
    „jetem” – jestem

    Myślałam, że to zniechęcanie Logana do Rose będzie się odbywało trochę inaczej, niż poprzez takie głupie teksty, które mówiła Filion. Nawet jeśli będzie mu przez miesiąc wmawiać, że Rose jest imprezowiczką i w ogóle się nim nie przejęła, to Logan i tak w to nie uwierzy. Może jakby pokazała jakiś film albo zdjęcia świadczące o jej nieszczerości, to coś mogłaby zyskać (chociaż też wątpię). A tego typu teksty są tylko żałosne xD Mam nadzieję, że zmieni sposób dotarcia do Logana na jakiś… bardziej ambitny.
    Natomiast cały czas jestem zauroczona sposobem w jaki opisujesz emocje Rose. Jestem w stanie poczuć jej strach, rozmiary tego koszmaru, w którym uczestniczy, a to sprawia, że rozdziały czyta mi się naprawdę dobrze. Nic nie dzieje się za szybko, ale też nie przeginasz z rozciąganiem akcji. Wyważyłaś to super;D
    Podobał mi się nawet ten tekst o moczu i smrodzie Logana. W końcu to tylko człowiek, nie jakiś robot, więc dobrze, że dodajesz też takie fragmenty.
    Włosy mi stanęły na głowie, gdy przeczytałam o tym adresie i wspomnieniu Rose, że tam może być ciało. Świetna zagrywka.
    No ale tak, ciała nie było, Logana gdzieś wywieźli, a ja nie mam już rozdziałów do nadrobienia :< Szkoda. W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na kolejny;)
    Pozdrawiam! ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. To przypadek że czytam to właśnie 3 października, w poniedziałek o 10 rano?

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane :)