wtorek, 30 sierpnia 2016

93 Annie, are you OK?




Zabójstwo jest zawsze zabójstwem, bez względu na motywy i okoliczności.


     wtorek, 17 stycznia 2012 r.

     Ile to razy słyszeliśmy, że prawdziwe życie to nie bajka ani żaden film z gotowym scenariuszem. Życie to spektakl bez wcześniejszej próby generalnej. To tłumaczenie ma uzmysłowić, wręcz wybić z głowy nierealne marzenia o życiu jak z zaczarowanego pudełka zwanego telewizorem.
     A co, jeśli czyjeś życie choć przez chwilę tak wygląda? Jak wyjęte z thrillera, który zapada w pamięć? Można nie wiedzieć, ale inspiracją dla scenarzystów, jak i pisarzy, jest właśnie życie. A bywa ono nieprzewidywalne.
     Kamienica naprzeciwko Central Parku. O mieszkaniu w tej części Manhattanu marzy wiele osób, ale nie każdy może sobie na to pozwolić. Trzeba mieć oszczędności, bo po zapłaceniu czynszu można żyć przez cały miesiąc o samej wodzie i suchych krakersach.
     Annie McCoy coś o tym wiedziała. Początkowo w jej mieszkaniu był tylko materac i ledwie zipiąca lodówka, nawet z wodą i prądem były problemy. Z czego to wynikło? Cena wynajmu okazała się wyższa niż zapowiadał agent nieruchomości. Rozumiała, że był to jego pierwszy dzień w pracy i się pomylił, ale nie umiała przyswoić, dlaczego nie poczuł się winny, gdy wparowała do agencji i podniesionym głosem oskarżyła go o kłamstwo i żądała zadośćuczynienia bez udziału sądu. Młodzieniec tylko prychnął i odesłał ją z kwitkiem. Nie było mu do śmiechu, kiedy sędzia stanął po jej stronie i musiał - a właściwie agencja musiała - zapłacić.
     Po tym zdarzeniu było już lepiej. Miała stały przychód z pracy kwiaciarki, która pozwalała się jej realizować. Z przyjemnością brała dłuższe zmiany; wśród kwiatów czuła się po prostu dobrze, a jej humor udzielał się klientom, którzy uśmiechali się sami z siebie do tej miłej i uroczej florystki.
     Właśnie. Uśmiechali. Bo Annie McCoy nie żyje. Została zamordowana w swoim mieszkaniu z widokiem na Central Park i już nikt nie będzie trzymał w dłoni bukiet jej autorstwa.
     Morderca wszedł przez otwarte okno w małym pokoju robiącym za sypialnię Annie. Kobieta chyba zapomniała, że mroźne powietrze może przynieść coś jeszcze, szczególnie, gdy pokój jest tuż przy schodach przeciwpożarowych. Lekkomyślność nie była cechą Annie, to raczej większy niż zwykle pośpiech sprawił, że była nieostrożna. Poza tym jak można się spodziewać, że nagle wpadnie do apartamentu ktoś, kto pragnie cię zabić i nie cofnie się przed niczym, by tego dokonać? Pewnie tylko ci, co zadarli z mafią czy innymi podejrzanymi osobistościami.
     Annie nie należała do tego grona, dlatego była w niemałym szoku, kiedy to w wąskim korytarzyku napotkała ubraną na czarno postać. Było wcześnie, zegar przed chwilą wskazał szóstą trzydzieści. Nikt nie wpada w odwiedziny o tej porze i w taki sposób. Nie bacząc na bohaterów filmowych i literackich, oczywiście.
     Strach ściskał gardło kobiety, ale nie pozwoliła sobie na krzyk. Opanowanie było jej strategią - dopóki nie pokaże, że się boi, dopóki nie rzuci się do panicznej ucieczki, ma szansę wyjść z tego cało.
     Albo tak sobie tylko wmawiała.
     - Kim jesteś? - zapytała, a włamywacz zaśmiał się cicho niskim, basowym głosem. Ten dźwięk wywołał u Annie dreszcze.
     Nieznajomy ani myślał nad odpowiedzią, jedynie ruszył w stronę kwiaciarki. Ta rzuciła się w stronę kuchni, z bijącym sercem podsunęło pod drzwi krzesło, a następnie schowała się pod stołem. Próbowała przeanalizować na chłodną całą sytuację, ale umysł odmówił jej posłuszeństwa. Mimo to starała się wymyślić sposób, by wygonić włamywacza. Wiedziała, że nie podda się bez walki, to byłoby nieuczciwe wobec siebie. Czegokolwiek chciał ten zamaskowany osobnik w kominiarce, musi się z nią zmierzyć.
     Niepewnie wyjrzała zza nogi, tuż przed nią rozkwitł cień, który chwilę wcześniej bez większych problemów wyważył drzwi, niszcząc przy tym krzesło. Kilka sekund później była ciągnięta po podłodze, silna dłoń prawie miażdżyła jej nadgarstek. Syknęła z bólu i lekko się zamachnęła, jej udo dosięgło kostki napastnika. Nie sprawiło to żadnego okrzyku, doprowadziło jedynie do wzmocnienia uścisku i brutalniejszego zachowania.
     Zabrakło jej tchu, gdy z całej siły została pchnięta pod ścianę, a jej plecy spotkały się z twardym meblem. Oprawca nie podniósł jej, by rzucić na sofę, a pochylił się i z całej mocy uderzył ją na odlew w twarz, w głowie Annie zadźwięczało, poczuła mdłości, następnie kolejne ciosy.
     Po piątym nastąpiła ciemność, która z czasem stała się wieczną. Martwe ciało było obrazem nędzy i rozpaczy oraz dobrym sposobem, by rozbrzmiał przerażający krzyk dwóch kobiet.
     Annie McCoy. Pobita na śmierć we własnym mieszkaniu.
     Cóż za dramatyzm. Przynajmniej jednej osobie ulżyło, a to dobra statystyka. Kostucha kontra Annie - jeden zero.

~*~

     Płatki wirują w powietrzu. Nie wiem, jak długo to trwa, ale od kiedy otworzyłam oczy, za oknem rządzi biały puch. Zima w Nowym Jorku ma swój urok, ale tylko wtedy, gdy przypomina tę z filmów albo z odcinka Glee. Jeśli zaś jest deszczowa, wietrzna i jedynie stwarza błoto, to nie ma zbyt wielu fanów.
     Lubię zimę nie tylko dlatego, że nie cierpię upałów, ale również przez to, że mogę odać się słodkiemu lenistwu bez konkretniejszego powodu. Ciepła, zielona herbata, grube, norweskie skarpety, przyjemny w dotyku koc, dobra lektura. Czego chcieć więcej?
     Krzątam się po kuchni, szykując lekki lunch, nucę przy tym cicho. Przywykłam już do nadbagażu z przodu mojego ciała, nauczyłam się z nim obchodzić tak, by obie strony były zadowolone. Nie miewam już tak często mdłości, apetyt mam jeszcze większy, a leżenie na boku stało się ulubioną pozycją do spania. W moim życiu już zaczęły się zmiany, dzielnie stawiam im czoła, a Logan razem ze mną.
     Stawiam właśnie miskę z sałatką - kupna w supermarkecie, bo przecież to nie pora na świeże warzywa i owoce - gdy dochodzi mnie dźwięk otwieranych drzwi.
     - Jestem!
     - Witaj z powrotem.
     Jak zapewniał mnie mąż, aktualnie nie pracuje nad żadną sprawą, więc może urwać się na pół godziny, by zjeść ze mną w naszym mieszkaniu. Nie wiem, na ile jest to prawdą, ale nie sprawdzam tego - ufam Loganowi wystarczająco mocno, by nie bawić się w żadnego szpiega.
     Słyszę, że wchodzi do kuchni, zerkam w jego stronę. Uśmiecha się, podchodzi bliżej, chwyta moją twarz w dłonie i całuje w usta. Robi tak codziennie po swoim powrocie, jest tak od dnia naszego ślubu. Nieważne, czy wyszedł do sklepu, pracy, na siłownię czy do matki na chwilę w odwiedziny. Schemat jest ten sam, nie wiem, dlaczeto sobie to ubzdurał. Stworzył mały rytuał, z którego ja na razie nie chcę rezygnować.
     - Cześć, kochanie. Jak się miewa moja piękna żona?
     Od naszego ślubu minęły ponad trzy miesiące, moim zdaniem nic się między nami nie zmieniło poza inną nazwą naszej relacji. Teraz jesteśmy małżeństwem. Kto by się tego spodziewał po naszym pierwszym spotkaniu w szpitalu czy też przy zderzeniu? Ja nie. Raczej podejrzewałabym nas o coś pomiędzy koleżeństwem a przyjaźnią. A oto jesteśmy.
     Uśmiecham się do niego pogodnie.
     - Dziękuję, bardzo dobrze. Tylko jestem odrobinę głodna. Znaczy dzieci są. Możemy już jeść?
     Detektyw śmieje się, odsuwając mi krzesło. Pozostał dżentelmenem i mnie to bardzo odpowiada.
      - Wygląda smakowicie - mówi, zajmując miejsce naprzeciwko mnie. - Smacznego.
     - Smacznego.
     Jemy w milczeniu, wykorzystuję tę spokoju, by przyjrzeć się brunetowi. Ponownie bierze udział w akcji stop nożyczkom i fryzjerom!, choć nie wydaje mi się, by wpadające do oczu kosmyki mu się podobały. Poza ich długością w wyglądzie mężczyzny niewiele się zmieniło. Nadal ma dość ostre rysy twarzu, bystre spojrzenie i złośliwy uśmieszek. Tylko zmarszczek w kącikach ust i oczu jest jakby więcej.
     Przyglądam się, jak je i na chwilę zapominam o zawartości swojego talerza i głodzie. Dopiero jego odwzajemnione spojrzenie sprowadza mnie na ziemię. Odrobinę zażenowana przyłapaniem na gorącym uczynku wbijam widelec w liść sałaty.
     - Coś się stało?
     Przełykam warzywo, a na policzkach pojawia się lekki rumieniec. To niedorzeczne - rumienię się na widok własnego męża jedzącego lunch - ale nie mam na to wpływu. Gdybym miała moc, by to powstrzymać, używałabym jej prawie nałogowo.
     - Nie, nic takiego.
     - W takim razie dlaczego jesteś czerwona od patrzenia na mnie?
     W jego głosie czai się nuta rozbawienia, która sprawia, że czerwienieję jeszcze bardziej. Dlaczego mi się tak dzieje? Całe szczęście, że tylko w obecności Logana moja twarz robi się purpurowa.
     - Nie wiem - przyznaję szczerze. - To przecież dziwne, przecież wyraźnie się postarzałeś.
     Patrzy na mnie z uniesioną brwią.
      - Że co takiego? Słucham?
     Uśmiecham się złośliwie wpatrzona w swój talerz. Wiedzę, jak delikatnie zachwiać jego poczucie własnej wartości, zdołałam już przyswoić w odpowiedniej dawce. Teraz mogę z tego korzystać.
     - Słyszałeś. Postarzałeś się, te zmarszczki nie wzięły się znikąd.
     Unosi dłoń do zmarszczonego czoła, krzywi się.
     - Kurczę, a tata mówił, że takie mogą być skutki małżeństwa. Trzeba się było głębiej zastanowić nad tym krokiem.
     Zdegustowana odsuwam od siebie talerz z resztką jedzenia. Nie jestem już głodna, bo podjadłam odrobinę podczas tworzenia dla nas tego posiłku, a moje śniadanie także było dość obfite. Siedząc w domu od Gwiazdki, nie znajduję dla siebie zbyt wielu zajęć, więc częściej niż zwykle jem. Poskutkowało to zmienieniem ubrań na te o prawie trzy rozmiary większe. Nie przypominam słonicy, ale też nie wyglądam jak beztroska studentka Uniwersytetu Columbia, którą nie tak dawno byłam. Jak przyzwyczaiłam się do ciąży, tak pogodzenie się ze wzrostem wagi przyszło mi nienajszybciej. Ale i to mi się udało.
     Logan błędnie odczytuje moje zachowanie, co jeszcze mu się zdarza, jednak coraz rzadziej.
     - Co jest? Uraziłem cię i straciłaś apetyt?
     - Nie, już się najadłam. Nie mogłeś mnie urazić. Jeśli za bardzo się zestarzejesz, wymienię cię na lepszy model, więc nie ma problemu.
     Brunet prycha, odsuwając swoje naczynie. W jego przypadku zostało ono całkowicie wyczyszczone z jedzenia. Gdyby nie to, że na niego patrzę, Logan pewnie wylizałby talerz z resztek sosu, wiem, że jest do tego zdolny.
     - Ach tak? Wymieniłabyś mnie? I co, myślisz, że twój nowy partner pokochałby Alice i Williama równie mocno jak ja?
     Moja dłoń trzymająca kubek z zieloną herbatą zastyga w powietrzu. Nie wiem, co zaskoczyło mnie bardziej: udawana lub nie zazdrość, że mogłabym go zostawić, czy wymienieniem imion moich rodziców.
     Chyba jednak to drugie.
     - Naprawdę chcesz nazwać dzieci imionami po moich rodzicach?
     - Tak. Chcę ich w ten sposób uczcić. Może nie poznałem ich osobiście, ale widzę, jak cię wychowali, jaką osobą jesteś dzięki ich wkładowi w socjalizację. Uważam, że należy to upamiętnić.
     Logan wyciąga dłoń i kładzie ją na moją. Czuję napływające do oczu łzy.
     - Dziękuję, to wiele dla mnie znaczy - mówię cicho. - Ale co z twoim planem? Chciałeś mieć Patricka, Phoebe lub Violet. Czyżbyś nie brał już tego pod uwagę?
     Patrzy na mnie zaskoczony.
     - Pamiętasz, że coś takiego kiedyś powiedziałem?
     Przytakuję.
     - Oczywiście. Pamiętam prawie wszystko, co działo się między nami, od kiedy się poznaliśmy.
     Wstaje z miejsca, z lekkim rumieńcem podchodzi do mnie, kuca, a ręce składa na moich kolanach, gdy odwracam się w jego stronę. Podobna scena już się wydarzyła w przeszłości.
     - Naprawdę nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli nasz syn będzie się nazywał Patrick William Henderson?
     - Absolutnie nie, bardzo mi się podoba.
     Szeroki, promienny uśmiech rozświetla twarz mężczyzny.
     - Dobrze, cieszę się. A co do imienia naszej córki... Violet jest już zarezerwowane dla twojej kuzynki, a imię Phoebe już nie ma dla mnie tego uroku co kiedyś.
     Pochylam się lekko do przodu.
     - W takim razie co proponujesz?
     Uśmiecha się odrobinę złośliwie, by po chwili znowu być czułym.
     - Chcę, by jej imię nawiązywało do jakiegoś kwiatu. Jak w przypadku jej wspaniałej mamy.
     Ponownie się rumienię, uciekam wzrokiem w bok.
     - Jakieś konkretne imię chodzi ci po głowie? - pytam.
     - Może. - Unosi dłoń i dotyka nią mojego policzka. - Ale chciałbym usłyszeć twoją propozycję.
     Zastanawiam się przez chwilę. To imię powinno świadczyć o jakiś cechach tego maleństwa. Niekoniecznie je nakierowywać, ale wskazywać drogę do postępowania.
     W języku angielskim, a przez to i w amerykańskim istnieje wiele nazw roślin, które nadają się na imię dla dziewczynki. Czy wśród nich jest takie, które nosić będzie moja córka?
     Logan patrzy na mnie wyczekująco. Nie mogę uciec od odpowiedzi czy też dać taką, która o niczym nie mówi. Z kim jak z kim, ale męzowi mogę zwierzyć się z każdej myśli, nieważne, jak bardzo absurdalna by była.
     - Chodzi mi jedno po głowie - wyznaję powoli.
     - Jakież to?
     - Lily. Lily Alice Henderson.
     Uśmiech mężczyzny jest teraz szeroki, prawie że od ucha do ucha. Dźwiga się i szuka moich ust, by złożyć na nich słodki pocałunek.
     - Wiedziałem, że myślimy podobnie.
     Odwzajemniam uśmiech.
     - Cieszę się poszło nam zdecydowanie szybciej niż z nazwiskiem.
     Logan nie reaguje na przytyk, tylko wraca do całowania mnie. Niestety, tradycji musi stać się zadość. Gdy pocałunki stają się gorętsze, telefon bruneta rozpoczyna taniec hula. Logan odrywa się ode mnie niechętnie i sięga po zostawiony na stole przedmiot.
     - Henderson.
     Przez pół minuty patrzę na męża, który marszczy czoło coraz bardziej.
     - Jasne, zrozumiałem. Przyślij dokładny adres, już ruszam. Do zobaczenia.
     Z westchnieciem rozłącza się i patrzy na mnie.
     - Muszę iść.
     - Wiem.
     Prostuje się i wyciąga ku mnie dłoń, dotykam jej i wstaję.
     - Dziękuję za lunch, był pyszny. Dziękuję za rozmowę, lubię, gdy wszystko między nami jest jasne.
     - Cała przyjemność po mojej stronie.
     - Wrócę wieczorem, do tego czasu bądźcie grzeczni.
     - Będziemy. Baw się dobrze.
     Całuje mnie po raz ostatni, dotyka mojego brzucha, po czym rusza do przedpokoju, gdzie szybko się ubiera.
     - Wychodzę! Kocham was!
     - My ciebie też!
     Zatrzaskuje za sobą drzwi, a ja podchodzę do okna, by widzieć, jak wybiega z budynku i kieruje się do samochodu. Przy tym nawale brudnego śniegu przejazd na miejsce zbrodni trochę mu zajmie, gdziekolwiek jedzie. Mam nadzieję, że będzie ostrożny. Nie zniosę kolejnego porwania czy też wypadku.
     Logan odjeżdża, a ja biorę się za sprzątanie. Póki stan mi pozwoli, będę perfekcyjną panią domu. Bo nudę trzeba umieć zabić.

~*~

          Docieram na miejscu później, niż zakładałem, ale przy takiej pogodzie wolałem nie szarżować. Mam dobry humor, bo jestem najedzony, poza tym ustaliliśmy z Rose to, co chodziło mi po głowie od ostatniego badania USG, kiedy to utwierdziliśmy się w płci naszego potomstwa. Teraz podczas tworzenia wyprawki dla maluchów będziemy mogli szukać przedmiotów imiennych. Na samą myśl czuję dziwną ekscytację. 
     Wbiegam do budynku, starając się nie poślizgnąć na oblodzonych schodach. Kolejnymi zmierzam na wyższe piętra, po chwili jest przed policyjną taśmą i pokazuję odznakę. Sierżant kiwa głową i przepuszcza mnie pod nią. Kiwam mu głową i wchodzę do mieszkania.
    Na środku salonu pracują technicy. Zabezpieczają materiał dowodowy, nie naruszając przy tym ciała młodej, ewidentnie pobitej kobiety. Ma tak zakrwawioną twarz, że z trudem przychodzi mi patrzenie na nią. Rozglądam się, nigdzie nie dostrzegam Susan, za to w rogu kuchni dostrzegam Adama, rozmawia z dwiema kobietami. Podchodzę do nich.
     - Dzień dobry. Detektyw Logan Henderson.
     Cała trójka patrzy na mnie, Adam jest dość blady, wygląda na chorego. Później będę musiał go wypytać o samopoczucie.
     Przenoszę wzrok na jego rozmówczynie, obie niedawno płakały. Wyższa i prawdopodobnie starsza z nich ma ciemne włosy z rudymi prześwitami i brązowe oczy, jej cera jest szara, a ona wyraźnie zmęczona. Druga zaś także ma ciemne włosy, ale jej oczy są zielone jak wiosenna trawa. Wydaje się być niewiele starsza od Rose. Zaciska usta jakby nie chciała nic powiedzieć. No cóż, nie takie przypadki radzenia sobie z żałobą widziałem.
     Starsza z, jak podejrzewam, sióstr radzi sobie lepiej z uczuciami. W odpowiedni momencie odsuwa je na boki i odpowiada na moje powitanie.
    - Dzień dobry. Jestem Siobhan Garrick, a to moja siostra, Robin McCoy. - Młodsza kiwa jedynie głową, nie patrzy na mnie, a w stronę zwłok. Być może rzeczywistość jeszcze do niej nie dotarła. - Zamordowana była naszą siostrą. Średnią z nas.
     Rodzinne odkrycie zmasakrowanego ciała. To straszne. Czuję empatię dla kobiet. 
     - Moje wyrazy współczucia. 
     - Dziękuję. - Siobhan zakłada pasmo włosów za ucho i cicho wzdycha. W jej oczach czają się resztki łez.
     - Proszę przedstawić jeszcze raz, jak doszło do odkrycia zwłok - prosi Chase po czym odchodzi w stronę Diega czającego się w małym, wąskim korytarzu.
     Pozostaję sam, ale przecież poradzę sobie z jedną rozmową ze świadkami, co to dla mnie. Z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjmuję notes i długopis, tak przygotowany mogę słuchać tego, co kobiety mają mi do powiedzenia.
     - Dostałam telefon z pracy Annie przed południem. - O, wiem, jak na imię ma denatka. Progres. - Jest... Była kwiaciarką, bardzo lubianą. Jej koleżanki były zaniepokojone, gdy nie pojawiła się rano w sklepie. Myślały, że może poczuła się źle i została w domu, ale nie dała znać, choć zawsze dzwoniła w podobnych sytuacjach. Kiedy im nie udało się z nią skontaktować, zadzwoniły do mnie. Akurat Robin była u mnie na plotkach, więc przyjechałyśmy tutaj i...
     Nie dane jest jej dokończyć, gdyż Robin mija ją, uderzając przy tym barkiem siostrę, i opuszcza mieszkanie. Siobhan patrzy za nią wzrokiem pełnym smutku i bólu.
     - Proszę wybaczyć, ale jest zszokowana. Miała bardzo dobry kontakt z Annie, a teraz... - Kręci głową. Nie pragnąłem wyjaśnień, ale starsze rodzeństwo już tak chyba ma, że tłumaczy zachowanie młodszego.
     - Rozumiem. Proszę powiedzieć, co panie zastały po dotarciu tutaj?
     - Drzwi był zamknięty, jednak miałam klucz. Początkowo nie zauważyłam niczego podejrzanego. To Robin pierwsza ją dostrzegła i zaczęła krzyczeć, później krzyknęłam i ja. Zdołałam się jednak opanować i zadzwonić na pogotowie i policję, niczego nie dotykałam. A Robin przykucnęła w kuchni i szlochała. - Pani Garrick patrzy teraz prosto w moje oczy. - Mamy tylko siebie, nasza trójka. A po tej zbrodni zostałyśmy we dwie.
     Pociąga nosem, wyciągam w jej stronę paczkę chusteczek, które staram się mieć przy sobie za każdym razem, gdy wychodzę z domu. Kobieta wyjmuje jedną i ociera twarz.
     - Dziękuję.
     - Czy Annie miała jakichś wrogów?
     Skoro siostry nie miały innych krewnych, jak wynika z wypowiedzi Siobhan, musiały się sobie zwierzać ze swojego prywatnego życia. A przynajmniej tak mi się wydaje.
     - Nie, nie miała. Wie pan, była typem człowieka, którego wszyscy lubią, a jeśli ktoś nienawidzi, to właśnie z powodu tego lubienia.
     Często taką osobą starają się być nastolatkowie, kiedy potrzeba akceptacji i przynależności jest ogromna, chyba największa w życiu współczesnego człowieka.
     - A spotykała się z kimś?
     Jeśli istnieje ktoś, kogo mogę określić mianem chłopaka lub partnera życiowego (albo partnerki, jeśli Annie była lesbijką), to być może wie on coś więcej o ostatnich losach denatki.
     Siobhan kręci przecząco głową. Czyli nadzieja na ten trop wynoszą piękne, okrągłe zero.
     - Miała narzeczonego, ale Duncan zginął w wypadku samochodowym prawie dwa lata temu w Jersey. Annie bardzo to przeżyła, nie chciała wiązać się z nikim innym. Podejrzewam, że postanowiła zostać starą panną. Taka decyzja by do niej pasowała.
     - Rozumiem. A czy ostatnio pani siostra nie zachowywała się... inaczej niż zwykle?
     Kobieta zastanawia się nad odpowiedzią przez dłuższą chwilę, co budzi we mnie lekki niepokój. Właściwie to od czasu porwania wiele rzeczy może go u mnie budzić. Na przykład brak soku pomarańczowego do śniadania. To niedorzeczne, ale tak już mam. Rose stara się coś na to poradzić, na razie z marnym skutkiem. Ale próbujemy. 
     - Przy ostatniej rozmowie wspomniała, że ma jednego natrętnego klienta, ale nie wdawała się w szczegółach, więc nic więcej nie jest w stanie panu powiedzieć.
     - Nie szkodzi, podsunęła mi pani myśl, za którą warto podążyć. Dziękuję. - Uśmiecham się do niej blado. - Chyba może pani pójść do Robin, nie wydaje mi się, by wszystko było z nią w porządku.
     - Tak, dobrze.
    Odwraca się i wychodzi na korytarz, słyszę, jak coś mówi, ale nie rozróżniam słów. To dobrze, nie jestem niechcianym świadkiem przeżywania czyjeś żałoby.
     Kiedy słyszę swoje imię, zerkam w kierunku, z którego dociera do mnie głos Diega. Obaj z Adamem patrzą na mnie z lekkim zażenowaniem. Zaciekawiony podchodzę do nich, omijając po drodze techników, a raczej nie starając się przeszkadzać im w pracy, co jest odrobinę trudne - praktycznie wszędzie na podłodze w salonie mogą znajdować się odciski. Dlatego kroczę powoli, upodabniając się do kaczki, ale docieram wreszcie do kolegów.
     - O co chodzi? - pytam. - Macie nieciekawe miny.
     Mężczyźni wymieniają spojrzenia, Gomez wzdycha cicho.
     - Chodzi o to, że Susan nie może tu przyjechać, bo jej córka doznała urazu na zajęciach z wychowania fizycznego i teraz obie są w szpitalu. Miał przyjechać Coleman, ale nie umiemy się do niego dodzwonić.
     Wpatruję się w nich z uniesioną brwią.
     - Chcecie mi powiedzieć, że nie mamy na miejscu żadnego patologa? Skąd więc ci ludzie się tu wzięli?
     Poza członkami wydziału technicznego po mieszkaniu, blisko ciała, kręci się pewna dwójka w kurtkach, których tył zdobi napis koroner. Nie rozumiem, o co tu chodzi, więc przywołuję do siebie wyżej wymienionych.
     Zbliżają się powoli, obaj - bo to mężczyźni - mają beznamiętny wyraz twarzy. Nie wiem, czy mają tak codziennie, czy to tylko maska do pracy, jednak nie wydają mi się sympatyczni, co niekoniecznie oznacza udaną współpracę.
     - Dzień dobry - witam się. - Gdzie wasz przełożony?
     Obaj mężczyźni są wysocy i postawni, na oko brak im odpowiedniej delikatności, ale powinni ją mieć, skoro zajmują się tym, czym się zajmują.
     - Powinna przybyć lada moment - informuje mnie ten z lekko siwiejącą głową. 
     Przyjmuję to do wiadomości.
     - Dobrze. Na razie...
     Nie dane jest mi dokończyć zdanie, kiedy w drzwiach mieszkania staje zdyszana Veronica Smith. Na jej widok wzdycham ciężko. Z całej puli patologów, których kapitan może nam podesłać, Jones zdecydował się akurat na nią. Dobry Boże, za czyje grzechy? Do tej pory większość wspólnych zmagań nie kończyła się dobrze - stąd jej degradacja - więc dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
     Kobieta podchodzi bliżej, jej czerwonorude włosy są nieuczesane. W ogóle Veronica wygląda, jakby w wielkim pośpiechu ubierała się na miejsce zbrodni. Płaszcz ma krzywo zapięty, jedna nogawka dżinsów schowana jest w cholewkę kozaka, druga nie. Nie obchodzi mnie, od czego ją nagle odciągnięto, nie powinna pojawiać się w takim niechlujnym wydaniu.
     - Przepraszam za spóźnienie - mówi piskliwym głosem, stając blisko zwłok. - To się już nie powtórzy.
     - No ja myślę - odpowiadam na tyle głośno, by mnie usłyszała, rumieni się lekko. Nie dbam o to, jak odbierze moje słowa i zachowanie, jestem zły za brak subordynacji i chyba mam prawo to okazać. - Proszę brać się do obowiązków.
     Nie patrząc na mnie, kiwa głową i zakłada lateksowe rękawiczki. Oddalam się i przystaję przy detektywach, Adam unosi brew.
     - Co tak ostro, Logan? Lunch nie smakował?
    - Wręcz przeciwnie, był wyśmienity. To tylko syndrom szefa wszystkich szefów. Nie cierpię zajmować się sprawą w towarzystwie panny Smith.
     - Za to ona w twoim uwielbia - odzywa się Adam, Diego razem z nim chichoczą. Przewracam oczami.
     - Przepraszam! - odzywa się Veronica. - Czy ktoś mógłby pobrać próbkę tej krwi?
     Zerkam w jej stronę.
     - Chyba pani sama powinna to zrobić.
     - Ale to nie jest krew denatki. 
     Zastygam w bezruchu, po kilku sekundach zbliżam się do zwłok. Smith wskazuje palcem na plamę, która zastygła bardziej. Nie jest czerwona, lecz bordowa.
     - Czy to... może być krew mordercy? - pyta Diego.
     - Niewykluczone - przytakuję. - Brawo, panno Smith. Chyba dzięki pani znajdziemy zabójcę szybciej, niż myślałem.

____________________________
Cytat: Lew Tołstoj


Druga piosenka, którą natchnęła mnie do opisania całej, kilkurozdziałowej sprawy.
Nie do wiary. Robin, bo wróciłam do Mentalisty jakiś czas temu. Nadużywam słowa "może", ale tego potrzebuję.

2 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że nieco przesadziłaś z czarnym humorem i docinkami zarówno narratora wszechwiedzącego, jak i Logana. Nie przeszkadza mi to aż tak bardzo, ale na tle pozostałych rozdziałów to widać.
    Śmiertelne pobicie, włamanie przez okno i natrętny klient - jakiś nienormalny "fan"? W żadnym wypadku nie jest to działanie w afekcie, lecz perfidna zbrodnia z premedytacją. Jakoś nie sądzę, żeby miała się tak łatwo skończyć.
    Czyżby przerwano Smith jakieś rendez-vois? Ajajaj.
    Scena Rogan taka słodka. Jeśli dobrze liczę, to niedługo bliźniaki przyjdą na świat. Ojej. I imiona po rodzicach Rose. Niby nic niezwykłego, ale uśmiechnęłam się, dochodząc do pewnego wniosku.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. " Została zamordowana w swoim mieszkaniu z widokiem na Central Park i już nikt nie będzie trzymał w dłoni bukiet jej autorstwa" - bukietu
    "z bijącym sercem podsunęło pod drzwi krzesło" - podsunęła, bo chodzi o Annie.
    "mogę odać się słodkiemu lenistwu" - oddać
    "nie wiem, dlaczeto sobie to ubzdurał" - dlaczego
    "ostre rysy twarzu" - twarzy
    "Z kim jak z kim, ale męzowi mogę zwierzyć się z każdej myśli " - mężowi
    " Z westchnieciem rozłącza się i patrzy na mnie" - westchnięciem
    "Mam dobry humor, bo jestem najedzony" - rozwaliło mnie to, hahaha :D Jak to niewiele trzeba do szczęścia ;D
    " - Drzwi był zamknięty, jednak miałam klucz" - były zamknięte. Przez moment zastanawiałam się, czy nie napisałaś tego specjalnie (może dziewczyna jest z zagranicy i nie umie dobrze angielskiego?), ale chyba nie :D
    "czerwonorude" - a nie czerwono-rude?

    Fajnie, że po tych nieco ekscytujących rozdziałach wróciliśmy do normalności. Bo w sumie przecież właśnie tak jest w życiu. Ślub ślubem, wiadomo, że ważna sprawa, ale świat się na tym nie kończy. Kiedyś trzeba wrócić do pracy i codzienności. Ale podoba mi się to, że związek Rose i Logana w ogóle się nie zmienił. Nadal troszczą się o każdą wspólną chwilę, zabiegają o czas spędzany razem, a Logan jeździ do swojej żonki nawet podczas przerwy na lunch;D Słodko <3

    Bardzo cieszy mnie fakt, że ta sprawa będzie kilkurozdziałowa. Co prawda zazwyczaj Twoje śledztwa zajmowały ok. trzy rozdziały (chyba), co też można nazwać jako "kilka", ale skoro sama zwróciłaś na to uwagę, to wydaje mi się, że ta sprawa będzie dłuższa. A ja uwielbiam długie sprawy! :D

    Ciekawa jestem, czemu ta dziewczyna została zabita. Skoro była biedna, to nie sądzę by mordercą kierowała chęć zysku. Może doskonale ją znał i czymś mu zawiniła? Coś mi się wydaje, że będzie ciekawie ;)
    A pojawienie się tej Veronicy bardzo fajnie podkręciło atmosferkę :D


    Pozdrawiam! ;*

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane :)